Rozdział 6 – „Słodziaki dla żonci!”

slodziakiObudziwszy się wczesnym rankiem Marina uradziła, że musi „wygładzić nocne emocje”. Czule objęła swego ukochanego męża, przesunęła dłonią po jego kudłatej piersi i słodko pocałowała go w policzek. Postanowiła zabawić się ze swym Jaśkiem w jego ulubioną grę, czyli: „w niegrzeczną dziewczynkę”, ale Janusz, jak tylko otworzył oczy, beznamiętnie powiedział:

– Nie teraz, kochanie. Nie mamy czasu. Musimy się zbierać…

– Ale, Jaśku, please!… – i opuściła uwodzicielsko ramiączko swej nocnej koszuli jeszcze bardziej próbując się z mężem poprzekomarzać.

–  Słuchaj, kochnie! Samolot już czeka… Szofer po nas przyjedzie za trzydzieści minut. Kawa i śniadanie też czekają… w samolocie.

– Ale Jaśku…

– Nie ma „Ale”… Hej! No co z tobą? Ogarnij się szybko, naprawdę musimy się zbierać! – z wojskowym drilem zakomenderował.

Z niepyszna wstawała z łóżka i przeciągając się leniwie, a wcześniej: szukając przez dłuższy czas kapci – skierowała się w końcu do łazienki. Jeszcze w jej drzwiach zatrzymała się i przechylając na bok filuternie głowę pytającym spojrzeniem próbowała zachęcić męża do wspólnego prysznica.

– Mężu, może jednak?…

Cisza ze strony Babickiego mówiła za wszystko. W końcu musiało do niej dotrzeć, że „pan mąż” pozostanie nieugiętym i z porannych amorów nici – dlatego przestąpiła z rezygnacją próg łazienki cichutko zatrzaskując za sobą drzwi.

Jak tylko Babicki zapewnił sobie chwilę wolności od natarczywego towarzystwa Mariny bezzwłocznie chwycił za telefon. Uśmiechając się pod wąsem pospiesznie wystukiwał SMS-a:

„Żoncia bierze właśnie prysznic. Żałuję, że tam za drzwiami nie Ty, a ona… U ciebie wszystko moja Kasieńko w porzo? Mam nadzieje, że tak!” Gdy skończył natychmiast wysłał do swej menedżerki Cateriny.

Po niecałej minucie zapikała odpowiedź: Mój Babicki… I tak bym Cię nie wpuściła. W łazience lubię przebywać sama. U mnie – oki. Thomas w Berlinie. Słodziaki dla żonci 🙂 

„Ta szelma Caterina!” – zaśmiał się do siebie. I nie bardzo wiedząc, co na tak dyplomatycznie oględny SMS odpowiedzieć? wyslał jej tylko serduszko i uśmieszek. Zaraz potem schował telefon i wziął się do kompletowania bielizny i garderoby.

– Jaśku! Możesz mi przynieść z walizki mój szampon? Ten w pistacjowej buteleczce…– zawołała Marina z łazienki.

– No przecież wszystkie kosmetyki ułożyliśmy w szafakach obok wanny!

– A rzeczywiście… Jest tu… Sorry! – A może jednak wpadniesz do mnie? Umyjemy sobie plecki.

– Rina, naprawdę musimy się spieszyć.

– Ale z ciebie wiśnia!!…

Gdy tapczan nienanganie został przez Babickego zaścielony, gdy koszula i spodnie czekały ułożone już w kancik – „pan mąż” nie za bardzo wiedząc, czym mógłby się zajać w oczekiwaniu na wolną łazienkę? – ponownie chwycił za telefon. Chciał jeszcze raz odczytać SMS-y od Cateriny. I zupełnie, jakby na zawołanie, nim otworzył smartfonik zapikał od niej kolejny.

Mój Babicki, musimy bardziej uważać. Tutejszy tabloid ‘Blesk’ bierze nas chyba na celownik. Coś wywęszyli??! Nie chciałabym „tłumaczyć się” przed  Thomasem. Miłego weekendu, Januszu… Twoja treserka. Caterina.

„Kurczę, a to co? – Co te pepiki wywęszyły?” – Cholera by ich wzięła! – zaklął wściekły na cały głos. – I ja jej dam treserkę!

– Coś mówiłeś do mnie, Jasieńku? – spytała wychodząca właśnie z łazienki Marina.

– Nic, nic, kochanie… Jakbyś mogła przewiązac mi krawat, ten w bordowe paski. Robisz to naprawdę świetnie! Ja – za dziesięć minut będę ready…

*

Zgodnie z ustalonym planem sobotnie popołudnie, wieczór i noc małżonkowie spędzili w Hiszpanii, w domu pątnika przy Bazylice Montserrat. Czystym, górskim powietrzem, wszech-obecną ciszą i piękną przyrodą zachwytów nie było końca. „Jak dobrze byłoby tu kiedyś wrócić, ale już na co najmniej miesiąc, ze sztalugami i malować te cudne górskie pejzaże!” – rozmyślała Rina podziwiając piękno katalońskich gór pokrytych złotem zaczynającej się jesieni… A na razie wszystko, o czym Marina sobie zamarzyła i zaplanowała – wszystko się spelnia.

Po pierwszych poetyckich zachwytach przyszła i proza: koszmarnie długa kolejka, którą należało odstać, aby wejść do wnętrza bazyliki. Liczyła chyba kilkaset metrów. Co było czynić? Stanęli… Po kilku minutach zniecierpliwiony Janusz zrezygnował. Postanowił spróbować załatwić jakąś vipowską wejściówkę ale niewiele zwojował. A właściwie – nic. Braciszkowie w czarnych habitach (kolor zwyczajowy u Benedyktynów) nieprzekonani jego osobistym urokiem odprawili celebbrytę z kwitkiem. Nieprzyzwyczajony do tego typu sytuacji ujął się honorem i zdecyydował, że Marina przed obliczem cudownej panienki będzie musiala radzić sobie sama.

No i radziła. Do cudownego obrazu La Morenety (usytuowanego w niszy, nad głównym ołtarzem bazyliki) najpierw odstała w dwugodzinnej kolejce a potem pomodlila się w pojedynkę. Za to za dwoje bardzo prosiła, aby cudowna panienka zesłała jej i Januszowi dzidziusia, i aby ciąża przebiegła sprawnie i bez komplikacji, a dziecko urodziło się zdrowe i śliczne. Gdy, z konieczności, po bardzo krótkiej kontemplacji tuż przed obrazem Marina spojrzała w oczy Madonny – mogłaby przysiąc, że źrenice cudownej panienki nagle zajaśniały blaskiem, po którym ona – Marina – poczuła całym swoim jestestwem niewysłowione, nie do opisania „czyste, piękne ciepło”.

– Januszu, jeszcze nie mogę dojść do siebie, – szepnęła mężowi czekającego cierpliwie na zewnątrz bazyliki. – Wiesz?… ona była cała czarna! – wyszeptała z zadziwieniem, – Ale, ciekawe, dlaczego? W przezwodniku wyczytałam, że nie była murzynką!

– Oczywiscie, że nie, głuptasku… Jej figura sczerniała od palonych przez setki lat świec. Ot i cała tajemnica.

Pobyt w opactwie Montserrat minął niepostrzeżenie, spokojnie, ale i ciekawie. Po modlitwie Mariny przed cudownym obrazem – już razem z Januszem poszła zwiedzić zbiory działającego na terenie bazyliki muzeum (Museo de Montserrat). Marina była zachwycona. Po raz pierwszy w życiu, w jednym miejscu mogła ujrzeć tak wielką ilość dzieł znanych i bynajmniej nie tylko hiszpańskich malarzy, takich jak: El Greco, Picasso, Dali, Caravaggio, Degas, Monet i wielu wielu innych. Zachwyt Mariny wzbudziły także olbrzymie zasoby starych ksiąg w muzealnej bibliotece, w której zgromadzono ponad 300 tysięcy starodawnych druków. Szkod tylko, ze nie bardzo wiedziała  o czym w nich piszą. Po wizycie w muzeum uprosiła Janusza, aby razem z nią wysłuchał mszy w obrządku katolickim, a po mszy koncertu chłopięcego chóru gregoriańskiego, który, jak wyczytała z przewodnika, jest jednym z najstarszych chórów chłopięcych na świecie. (Na galerii, z której koncertował zespół naliczyła niemal pięćdziesięciu chłopców w wieku od kilku do osiemnastu lat. Chór nazywa się ‘Escolania de Montserrat”. Postanowił zapamiętać sobie jego nazwe, aby po powrocie do Pragi trochę więcej o nim poczytać i ściągnąć z Internetu ich najciekawsze nagrania). Janusz, wbrew jej obawom, do propozycji małżonki odniósł się z wielkim entuzjazmem. Nie jest wprawdzie praktykującym katolikiem, (a tak, po prawdzie, zwykłym „niedowiarkiem”, któremu, jak sam stwierdza: „nie dane było dostąpić łaski głębokiej wiary”) za to podczas zagranicznych wojaży zawsze z wielką chęcią zachodzi do zacisza różnych swiątyn, by w  ich mistycznym „ukryciu” uprawiać sam dla siebie transcendentne przemyślenia. Nie inaczej było i tym razem. Marina starała się mężowi w niczym nie przeszkadzać.

Mnogość wrażeń spowodowała, ze pobyt w masywie górskim Montserrat minął niepostrzeżenie i szybko. Przed wieczornym posiłkiem zaordynowali sobie w po-sąsiedzkim SPA kąpiel w dwuosobowym jacuzzi, z dodatkami wywaru z tutejszych ozdrowieńczych górskich ziół. A potem już kolacja – cudowny posiłek z kozim serem, świeżo wypiekanym chrupiącym pieczywem, szklanką czerwonego klasztornego wina i regionalnym smakołykiem: „pan con tomate” – czyli pajda chleba z typowymi katalońskimi dodatkami. Gdy ubrany w mnisi habit kelner przyniósł im ów rarytas – Marinę bardzo zdziwiła prostota dania. Oto – na oddzielnych kokilkach – kawałki czosnku, chleba, pomidorów, oliwa, i… nic więcej! Babicki wytłumaczył żonie, że przyrządzenie tej konkretnej potrawy należy do zaszczytnych obowiązków gościa. Taka tutaj tradycja.

– Zobacz, Marinko, robi się to tak, – i wziął kromkę chleba, najpierw natarł ją czosnkiem, potem polał oliwą a na końcu wtarł w tak przygotowany „podkład” pomidora… – Zanim ugryziesz, powąchaj i już za nic w świecie nie będziesz się mogła powstrzymać przed wbiciem w to zębów!

– Żebym zaraz ich w ciebie nie wbiła! – zażartowała.

– A proszę bardzo! – i podstawił policzek po buziaka.

Cmoknęła.

– Jaśku, a skąd ty to wszystko wiesz? te zwyczaje, potrawy…

– Trochę się jeździło po świecie… A i czytać w szkole nauczyli.

Z przyklasztornej restauracji wyszli najedzeni i w świetnym nastroju. Czy trzeba dodawać, że dla młodych żonkosiów był to najlepszy afrodyzjak? Kochali się i baraszkowali prawie przez całą noc. Aż chwilami mieli wyrzuty sumienia, czy aby śpiący gdzieś za ścianami braciszkowie nie zgorszą się głośnym  zachowaniem, ale chyba niepotrzebnie mieli obawy. Nie bez powodu w starych klasztorach stawiało się grube mury; może właśnie dlatego by skutecznie zapewniały swym mieszkańcom niegrzeszny i, w rzeczy samej, iście święty spokój?

Wykończeni amorami zasnęli ostatecznie tuż przed świtem.

 

Książę z bajki – spis rozdziałów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *