Rozdział 12
„Nic to – uspokajał siebie Janusz. – przeżyje się, przemieli. Dziewczyna się zagotowała, bo nie wedle jej scenariusza odegrałem rolę w moim punkcie widzenia. Minie ciut czasu – i ostygnie. Naszej miłości nie zabiją tak drobne nieporozumienia. Byliśmy dla siebie stworzeni, jak powiedziano w telewizyjnym serialu. Będziemy dla siebie i dalej, wystarczy tylko dodać do naszego scenariusza te proste i prawdziwe słowa. Wszystko będzie dobrze…”
Ale Janusz się pomylił. Julia następnego dnia udała się do Poznania, do ciotki. Tam zorganizowała sobie jakaś pracę i do „ich” podwarszawskiej mieściny ani myślała wracać. Skrzynka pocztowa w komputerze świeciła pustkami. Komórka milczała. Janusz początkowo potyskiwał na nią za tę „dziecięcą” eskapadę. Potem nawiedził go smutek, a i ten w końcu zastąpiło utrapienie. Rozmyślał o niej i w dzień, i po nocach, i oczywiście całymi godzinami nie mogąc zasnąć. Wyobrażał sobie, że widzi ją gdzieś daleko, w tłumie. Czasem słyszał jej głos i śmiech. Czasem nawet czuł jej oddech. A bywało i smak słodkich ust, namiętny dotyk, unisono roztańczonych serc…
Dwukrotnie jeździł do Poznania. Bezskutecznie. Nawet nie znał przecież jej aktualnego adresu. Ciotka też nie wiedziała, gdzie siostrzenica wynajmuje mieszkanie, gdzie pracuje… Ona, Julia, po prostu (czy nie po prostu?) nie chce się z nim widywać. Nie rozumiał jednak przyczyny, więc był zły. A tu, jak na złość, poważnie rozchorowała się mu matka. Musiał przenieść się z dziennych studiów, które ledwie co rozpoczął, na wieczorowe i do obowiązków domowych dostroić rytm całego swego życia. A dni mijały, uciekały miesiące, upłynął rok. Ból ustąpił, zamarł i ukrył się. Po kolejnym roku życie i młodość zebrały swe prozaiczne żniwo: ożenił się z obowiązku, po „przygodzie” z przypadkowo zapoznaną dziewczyną, a obecnie rośnie im chłopiec.
*
A teraz, proszę, oto niespodziewane spotkanie, po siedmiu latach!… Po siedmiu długich latach w zapomnieniu. Janusz zdał sobie sprawę, że ich miłość nie umarła. Wciąż drzemie gdzieś w głębi duszy, na samym dnie serca, ale wciąż żyje! Wystarczyło, że tylko zobaczył Julię, usłyszał, wszystkiego, jedno jej zdanie, i jego miłość znów się rozbudziła. Rozbudziła? – Wystrzeliła, jak wulkan! Jak wulkan zalewała całe jego jestestwo lawą rozżarzonego uczucia, które gromadziło się w głębiach duszy przez długich siedem lat. I znów przed oczyma rozbłysnęły mu jako żywe kadry filmu z przeszłości. Utracone szczęście rezonowało bólem sztyletu godzącego w serce. Aż trudno oddychać, jakby powietrze nagle przybrało na wadze i lepkości. A i w miasteczku, jak nigdy dotąd, zrobiło mu się ciasno, jakby pozwężano ulice, a ludność wzrosła kilkakrotnie, w skali wykładniczej. A on tak bardzo chciał właśnie teraz być sam. Wszystko wokół go drażni i irytuje; zatłoczony autobus 714 i łokcie przechodniów, kurz i spaliny. Czyiś radosny śmiech i muzyka wybrzmiewająca z kawiarni. Bez ładu i składu błąka się więc po mieścinie, wsiada do pierwszego z brzegu autobusu, wysiada na pierwszym przypadkowym przystanku gdy czuje, że choć trochę ustaje cały ten ból i cierpienie. A może to klaustrofobia, które wcześniej nigdy nie doznawał?
Wyczerpany i zmęczony siada na ławce, rozgląda się, uśmiecha gorzko. Do bólu zna ten skwerek nieopodal ratusza. Ulubiona kwiaciarnia, w której słynna warszawska divina Wiera Gran ukrywała się podczas okupacji, osiemnastowieczny stylowy kościółek pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny namaszczony wizytą Matki Teresy. I te klomby… Kolorowe, piękne klomby. Tyle wiąże się wspomnień z nimi. Tu się spotkali. Tu wykradł jej pierwszy nieśmiały pocałunek. Tu wyszeptywał pierwsze nieśmiałe oświadczyny. Wszystko jest tutaj. Wszystko tutaj. Przeszłość.
Łzy zaczęły zakłuwać w kącikach oczu. Kochał ją. Tak, jak poprzednio. Lekkomyślnie i do szaleństwa.
*
Strzałka prędkościomierza drżała uparcie wspinając się wyżej. Szybkość rosła a wraz z nią zsynchronizowany ból jej serca i łzawienie duszy. Ręce na kierownicy drżały. Szeroka droga przed oczyma rozpływała się. Łzy płynęły po cichu, rozmywając kosmetyki. Chciała umknąć jak najdalej. Od siebie, od swoich myśli, wspomnień. Zostawić to wszystko tam, na stacji benzynowej. Ale to niemożliwe pragnienie. Samochód mknął coraz szybciej i szybciej. Miała na szczęście na tyle zdrowego rozsądku, aby ostatecznie zabrać nogę z pedału gazu, spowolnić, jeszcze bardziej spowolnić, a w końcu zjechać na pobocze drogi S8 i zaraz za najbliższym odbiciem na Pruszków całkowicie się zatrzymać. Samochód posłusznie spełniał i spełnił wszystkie życzenia gospodyni.
Julia oparła głowę na kierownicy i zaszlochała głośno. W pełni zrozumiałe, ale przecież niepożądane uczucie dręczyło ją. Miała gonitwę myśli. Bała się przyznać samej sobie, bała się powiedzieć głośno, żeby one, te myśli, nie daj Boże, przybierały na wadze i znaczeniu. Wypłakawszy się i trochę uspokoiwszy wolno ruszyła w kierunku domu. Pilotem otworzyła bramę i wjechała na brukowana, wijącą się drogę udekorowaną starannie przyciętymi klombami. Podjechała pod dwupiętrową willę, bardziej przypominjąca średniowieczny zamek, niż rodzinny dom.
Wprowadziwszy samochód do garażu, pospieszyła w kierunku stawu. Zdjęła sandały i ruszyła boso po drewnianej kładce, która za dnia pochłaniała promienie słońca, i którymi teraz obdarzała hojnie swego przechodnia. Julia uwielbiała przesiadywać na kładce spuszczając nogi do wody. Kochała celebrować zakończenie kolejnego dnia swego życia. Słońce zachodząc za horyzont rozświetlało się na powierzchni stawu ogromnymi czerwonymi dywanami. A psotny wiatr śmigając między nimi nad każdym zadmuchał przydając im drobnych małych zmarszczek. Fascynujące widowisko, kojące poczuciem harmonii i spokoju. Ale teraz to piękno nie było balsamem dla jej oczu. Chociaż patrzyła w toń jeziora – nie widziała nic. Psychicznie była daleko, a wewnętrzny żar spopielał duszę. Poddawszy się wewnętrznemu pragnieniu rozebrała się, zostając tylko w krótkich szortach. Rzuciła się w toń lodowatej o tej porze roku wody, przepłynęła na drugi brzeg. Kilka razy głęboko zanurkowała. Tam, na głębokościach, dzięki rodnikom podwodnego bluszczu woda była nieco tylko cieplejsza. Doprowadziła dziewczęce serce do porządku. Ukojona i bardzo zmęczona popłynęła z powrotem.
Wadim już czekał na nią na pomoście. Szanowny mężulek trzymał jej ubrania i był niezwykle wściekły.
– Pogięło cię? – syknął, pomagając jej wciągnąć bluzkę na mokre ciało. – O tej porze roku uprawiać wodne maratony?! Nie tylko, że szlajasz się gdzieś cały dzień, to jeszcze nie odbierasz komórki. A teraz jeszcze tu striptiz ordynujesz. Pełna chałupa gości, a ty co?
Julia spojrzała ze znużeniem w kierunku dworu. W salonie płonęło światło, w oknach szarzyły się sylwetki ludzi, do uszu dochodziły strzępy jakieś skocznej muzy.
– Do jasnej cholery! zbieraj się w trybie awaryjnym i przyłaź! – W odpowiedzi, tylko westchnęła. Męczyły i nudziły ją te codzienne rytuały. Wadim błędnie nazywał te osoby gośćmi. Goście są zwykle mile widziani. A ci? To nudni, biznesowi partnerzy, prowadzący niezajmujące rozmowy, na tematy dla niej kompletnie niejasne.
– Powiedz im, że mnie nie będzie. Jestem zmęczona.
– Cholera, Julio! – Podniósł głos.
– Powiedz im, że jestem niedysponowana. – Odpowiedziała chłodno.
– Do diabła! Kobieto…Co może być uciążliwe dla kogoś, kto nic nie robi? – Wadim się żachnął. – Paznokieć złamany? Przyrost wagi o 100 gram?
Julia ledwie się powstrzymała, aby nie wpaść w histerię. Zagryzając wargi do krwi, możliwie jak tylko mogła najspokojniej, zdecydowanie odrzekła:
– Spędzę noc w domku. – I nie czekając repliki pobiegła, obawiając się, że mężulek będzie zbyt głośno protestował, lub co gorsza – zaordynuje widowisko i skandal.
Oficyna, którą tworzył mały domek, przed wzrokiem ciekawskich była dobrze ukryta w głębinie przepastnego ogrodu. Były tam: kuchnia, przedpokój, salon, sypialnia i łazienka. Zwykle, gdy przyjeżdżała odwiedzać ojca, pomieszkiwała tutaj Ludmiła – pasierbica, prawie jej rówieśniczka. Przyjeżdżała rzadko, gdyż na stałe przebywała w Szwecji, a w każde wolne wakacje jeździła do swej matki – na Ukrainę.
Julia dokładnie zamknęła za sobą drzwi, we wszystkich oknach opuściła masywne żaluzje. Rzuciła się na kanapę. Skórzana, pikowana tapicerka wydała żałosny pisk. Włączyła telewizor i ustawiła go na automatyczne skanowanie kanałów w odstępach co jedną minutę. Obraz na ekranie sukcesywnie się zmieniał: sport, filmy, spoty reklamowe, gadające głowy, koncerty, komiksy. Czterysta pięćdziesiąt różnorodnych kanałów a i tak żaden nie zaprzątał uwagi. Spojrzała na przybarowy stolik, gdzie obficie tłoczyły się butelki topowych alkoholowych marek. Miała ochotę na koniak, ale pokręciła głową, tłumiąc pragnienie, i poszła do łazienki. Przez tego typu kuracje nie jeden raz już przechodziła…
Aplikowanie sobie poalkoholowej beztroski i bezczynności – to ograne już dla niej sztuczki. Julia tylko raz złapała się na myśli, że jeśli nie wypije przed snem pięćdziesięciu gramów „Hennessy”, nie będzie mogła spać spokojnie. Od dawna rozumiała, że te gramy nie były po prostu normą, a skrajną koniecznością. Obawiając się, że ten zwyczaj może zawieść ją za daleko, Julia, bywało, odmawiała sobie nawet spojrzenia na kultowe koniaki. Ale teraz otworzył się nowy problem. Okazuje się, że z trzeźwą głową jest dla niej coraz bardziej trudne, aby partnerować mężowi, mężczyźnie starszemu od niej ponad dwukrotnie, i z naddatkiem. Każde z nich żyło swoim rytmem, w czasach swojego pokolenia, miało swoje indywidualne problemy, różne pryncypia i interesy. Jego – bez reszty pochłaniała robota, ją – centra handlowe, fitness i basen. Rzadko więc spędzali wspólnie czas.
Stanęła przed lustrem. Po raz pierwszy spojrzała na swe odbicie krytycznie i z odrazą. Sądząc po „obrazku”, okay! – upływający czas jej prawie nie naruszył. Prawidłowo jednak należałoby powiedzieć, to pospolita nieobecność jakichkolwiek problemów bytowych i, oczywiście, brak dzieci, a także regularne zabiegi profesjonalnych kosmetyczek i wizażystów wciąż zachowywały ją w ramce osiemnastoletniej, beztroskiej dziewczęcości. Ale te jej oczy! Julia właśnie dokonała odkrycia: w jej oczach nie było błysku, nie było iskry szaleństwa, nie było magii i optymizmu, jak kiedyś. Nagle przypomniała sobie spartańskie legowisko u wuja Janusza – Zygmunta, kiedy potrafili w czajniku od herbaty gotować parówki, i zaraz potem w tym samym czajniku gotować wodę na herbatę. Radzili sobie bez telewizora. Nie starczało im czasu, aby napatrzyć się na siebie, aby nasycić się miłością, aby kielich ich wspólnego szczęścia wspólnie dopijać do dna. Wspominała, a łzy z brązowych oczu obficie płynęły i poczucie nieodwracalnej straty przepełniało ją całkowicie.
– Nie w te drzwi, weszłaś Julko, nie w te!
Chyba po raz pierwszy zrozumiała, że wśród luksusu i dobrobytu iluzoryczne szczęście było tylko dosadną pozłotą. „Szczęście? – Jakie szczęście? I nieprawdziwe, i nieszczere.”
– Mój chłopaku z blond czupryną, gdzieś ty?
Rozdział 13
Za oknami ciemnobrązowego Jeepa błyskały raz drzewa, raz uliczki przeplatając się wzajemnie niekończącym korowodem. Z głośników cicho rozbrzmiewał kobiecy głos zapodając znany motyw, ale żadne ze słów nie spieszyło odcisnąć się piętnem w myślach Wielisławy. Winna temu była ciepła dłoń położona na jej kolanach rytmicznie pogłaskująca je dużym palcem.
Edi uroczo się uśmiechał, mówił o swej ciężkiej robocie polegającej na redagowaniu kącika „Porad technicznych pana Jana” w stołecznej gazecie, wspomniał coś o rodzinie, która mieszkała „stąd całkiem niedaleko” na warszawskim Bemowie i jak nawiedzony nudziarz opiewał swą miłość do motocykli.
Ona, z kolei, opowiadała mu o nieudanej próbie rozpoczęcia nauki na brytyjskiej uczelni, o nudnych obowiązkach kasjerki, co do których i tak był przecież w kursie i o krótkiej historii swej przyjaźni z Joanną. Bardziej, na tę chwilę, była zainteresowana słuchaniem, niż mówieniem.
Każda nowa fraza na temat jego życia przyprawiała ją o kolejny podziw, zalewała kolejną falą zachwytu. Absolutnie każde nowe zwierzenie Ediego przywiązywało ją do niego jeszcze grubszą, mocniejszą i jeszcze bardziej niezawodną liną. On był ideałem. Absolutnym ideałem, od którego topi się mózg i jak bezużyteczny pełzak spływa gdzieś w stopy. Mężczyzna kochający rodzinę, ale i ceniący sobie wolność osobistą; zafascynowany swą pracą, ale potrafiący połączyć ją z odpoczynkiem; orientujący się w gotowaniu, ale zdecydowanie wolący oddawać wodze w kuchni kobietom. Czy tacy mężczyźni w ogóle jeszcze istnieją? Jak widać – istnieją. On – Edi – jest ich doskonałym reprezentantem.
Samochód zaparkował na zamkniętym terenie w pobliżu wysokiego nowoczesnego budynku z metalowo-szklanymi ścianami i dwiema portierniami. Gdy Edi zabrał rękę z jej kolana poczuła niepożądaną utratę cennego ciepła, które to, należałoby tu dodać, odczuwała nawet przez grubą tkań. Wydało jej się to czymś wysoce nieprawidłowym: przecież tego ciepła miała wciąż niedostatek! Chciałoby się go doświadczać jeszcze, i żeby za jego sprawą znów kręciło się w głowie, i wyłączały się myśli, jak parę minut wcześniej. Żeby tak nadal cudnie rezonowało w każdym centymetrze jej ciała.
Westchnęła z rozczarowaniem, otworzyła po swej stronie drzwi od samochodu i znalazła się pośrodku czystego, zadbanego osiedla: kilka ławek z rzeźbionymi oparciami; duży placyk zabaw z licznymi atrakcjami; klomby, na których póki co królowały pustki, ale nie było trudno sobie wyobrazić, że latem zapewne urzekają pięknem listowia w swych dziesiątkach kolorów. U idealnego mężczyzny – mieszkanie musi być w idealnym rejonie, na idealnym, czort niech je weźmie, osiedlu. Taka jest kwintesencja powszechnej niesprawiedliwości. Ktoś ma wszystko, ktoś inny – nic. Komuś jest zbyt dobrze, komuś normalnie. Nie, w jej głowie nie wkropliła się nawet kapka zazdrości. Po prostu – ot, takie dosadne spostrzeżenie i potwierdzenie jej wielowymiarowej teorii życia.
Edi zaszedł do wejścia, miło przywitał się ze starszym „concierge” i nacisnął guzik windy. Przez cały ten czas patrzyła jakby na jakiś film w zwolnionym tempie. Gładkie ruchy, gładkie myśli w jej głowie i gładkie emocje. Dużo emocji, które zjadały ją, apetycznie obgryzając kosteczki. Teraz w inny sposób spoglądała na szereg rzeczy, dla których do tej pory nie przywiązywała żadnej właściwie uwagi. Przecież nie chodziło o to, że zaraz zamierza spędzić kolejny niepokojący wieczór w towarzystwie mężczyzny, ale że zamierza wpuścić go do swojego życia.
Chciała pokazać mu swą duszę i w zamian chciała ujrzeć duszę jego. I lęk, że jeden z jej „problemów” mógłby dla Ediego wydać się naprawdę postrachem z każdą sekundą władał nią coraz mocniej i mocniej. Nie wierzyła, że ona – dziewczyna z częstymi atakami paniki – może być łakomym kąskiem dla płci przeciwnej. Jeden zły ruch, stres, zła nowina i… wybuch. Jeszcze chwila i zamieni się w bezwładną galaretkę. Komu potrzebna taka mamałyga?
– … Jaką wolisz? – Usłyszała pytanie, które oczywiście skierowane było do niej, i zdała sobie sprawę, że po raz kolejny odleciała w swych myślach stanowczo za daleko. Edi wcisnął guzik siódmego piętra i drzwi windy bezszelestnie zamknęły się.
– Ale, co? – Czuła, jak policzki zaczął pokrywać szkarłatny rumieniec.
On jedynie błysnął białymi zębami.
– Spytałem, którą z kuchni preferujesz z dostawą do domu: czy dania kuchni chińskiej, czy może klasyczną i nie mniej pyszną włoską pizzę?
– Dania kuchni chińskiej… Tak, Chińszczyzna byłaby w porządku, – wymamrotała, usuwając zza ucha chowający się kosmyk włosów. – I napitki gazowane… Dużo napitków
– Jesteś taka słodka kiedy się czymś przejmujesz. Naprawdę, Wielisławo…, martw się częściej, please! – Edi uśmiechnął się, głaszcząc tylną stroną dłoni po jej policzku.
Winda przystanęła na docelowym piętrze. Drzwi się otworzyły. Przepuściwszy towarzyszkę przodem wyszedł tuż za nią.
Kilka kroków w prawo, potrójne przekręcenie klucza w zamku i przed jej oczyma odkryło się duże, przestronne, jasne pomieszczenie. Milcząc weszła do środka śledząc nieostrożny ruch ręki zamykającej drzwi za jej plecami. W tej samej chwili świat dosłownie jakby runął rozbijając się przed nią na kawałki. Trochę tak, jakby rozum uwolnił się z szarego całunu, wnosząc jasność do myśli. Zdało się, że drży u niej każda włóknina ciała, starając się włączyć reżim samozachowawczy. Jest sama. W apartamencie. Z Edim. Przekracza linię dopuszczalności i własnych zakazów. Ponownie.
Podniecenie, strach, kropla lęku zmieszawszy się wrzącym koktajlem z krwią, sprawia, że czuje, jak ciężar oddechu staje się wiarygodnym sprawdzianem dla płuc. Ich oczy spotkały się, szczepiły się ze sobą wzajemnie jak w podwójnym Nelsonie, i to jest oto ten moment, kiedy wszystko schodzi na dalszy plan. Ten sam moment, gdy widzisz to jedno jedyne spojrzenie i uświadamiasz sobie, że nic więcej nie istnieje i nie jest potrzebne. Chwila, w której widzisz w drugich oczach pokrewną duszę. Koktajl oczyszcza się, pozostawia w sobie tylko wzburzenie i już wiesz, czym zakończy się kolejna sekunda.
Edi wciągnął nosem powietrze i jak wściekłe zwierzę ostrym ruchem przycisnął Wielisławę do ściany. Jego ręce szybko uwalniały obydwoje od odzieży zewnętrznej, wbijając swe wargi w jej usta w bezwzględnym pocałunku. Tak namiętnym i jednocześnie delikatnym, że aż zawirowało w głowie. Nie mogła się powstrzymać od cichego jęku, gdy dwie gorące dłonie legły na pośladkach, unosząc ciało w powietrze, a następnie splotła kostki za plecami mężczyzny utrzymując się na nim.
Krok po kroku kontynuował całowanie szyi, przewodząc po niej wilgotnym i gorącym językiem od czego całe jej ciało elektryzowało mikro-wstrząsami. „Że co my tam zadecydowaliśmy u Czubaka? Zaczekać z seksem, dopóki nie poznamy się lepiej? Uraczyć się samym obiadem opowiadając zabawne historie z życia? Wariatka!”. I już zapomniała, jak tylko przestąpili próg. Niemożliwym jest uszanować granice, gdy bez reszty włada pożądanie.
Edi delikatnie pchnął drzwi nogą i wciąż trzymając Wielisławę za pośladki przeszedł do niedużego pokoju. Wolno położył ją na zaścielonym łóżku. Myślała, że wszystko będzie szybko, twardo, w tym samym rytmie, który rozpoczął się, ale jej mężczyznę jakby zamieniono na jakiegoś innego. Przeminęły szorstkie pocałunki pozostawiające znamiona na szyi. Znikły ostre ruchy rąk, zrywające ubrania. Zastąpiły je podziw i troska.
Delikatny dotyk, prawie nieważki. To przegoniło strach stając się skutecznym lekarstwem. To stworzyło zaufanie, na skraju szaleństwa. Teraz wszystko było inaczej. Oboje wiedzą, że jutro rano nie będą ukrywać się za obojętnymi maskami lub unikać gwałtownych uczuć. W tym momencie było jasne, że wszystko, co się dzieje, jest nie po to, aby spędzić noc bez zobowiązań, ale aby obojgu przysporzyć czegoś bardzo pięknego i osobistego.
Dlatego też, kiedy ich ciała zetknęły się ze sobą niekrępowane żadnymi szmatkami, nie doświadczyła ani kropli zażenowania. Gorąca dłoń Ediego podróżowała po rozpalonej skórze, głaszcząc piersi, biodra, plecy, schodząc niżej i niżej, a jego usta całowały szyję, piersi i obojczyk, zataczając językiem proste wzory. Wyginała się w łuk od każdego ruchu, poddając się i wychodząc na przeciw i zamykała oczy, gdy z ust wymykały się słodkie jęki.
– Ale się za tobą stęskniłem, – szepnął jej do ucha, zagryzając małżowinę i wchodząc w nią jednym niespiesznym ruchem, łącząc się z kochanką w jedno ciało.
Otworzyła szeroko oczy, ściskając palcami zmierzwione włosy i przygryzła dolną wargę. Piersi od wewnątrz palono rozżarzonym metalem, i tak mocno, że nie miała siły by oddychać. Okazuje się, że tylko kilka ruchów może wyłączyć przyciąganie ziemskie. Uczynić je zerowym, nie podatnym na prawa fizyki. Okazuje się, że tylko kilka ruchów może uszczęśliwić i umożliwić patrzenie na gwiazdy, nawet w szczelnie zamkniętym pokoju.
Edi poruszał się w niej jednostajnym rytmem, swoim mokrym ciałem silnie zaciśniętym w udach ogarniających jego talię. Czuła zapach, który przepełniał pokój: piżmo, trochę potu i drogiej wody kolońskiej: jądrowa mieszanina, od której chciało się jęczeć coraz głośniej i natarczywiej. Mieszanina, która łaskocząc nos, jeszcze bardziej ekscytowała…
Edi przeciągnąwszy językiem po dolnej wardze nagle zagryzł ją do tolerancji bólu i po chwili delikatnie odwrócił Wielisławę na brzuch. Od ciężaru mocnego ciała i silnej ręki ściskającej gardło pod jej powiekami zabłysło kolorowymi mignięciami. Gdy jego gorący oddech wypalał łopatki, a druga dłoń miętosiła któryś z pośladków – pchnięcia wyraźnie przyspieszyły. Stały się głębsze, trochę bardziej szorstkie i ostrzejsze. Ręka na gardle zacisnęła się mocno, wyrywając z ust ochrypły jęk i świat momentalnie stracił swoje barwy.
Zaczął „rozciekać się”, jakby niezdarny malarz kapnął wodą na płótno z akwarelą. Druga ręka ogarniała ją pod brzuchem, naciskając jeszcze mocniej, choć wydawało się to już niemożliwe, i męskie zęby z charakterystycznym jękiem zamknęły się na jej ramieniu. Krzyk który rozniósł się po pokoju mógłby ogłuszyć, gdyby nie był tak słodki. Z kącików ust Wielisławy ściekły bezprzyczynowe łzy, przenosząc ją jednocześnie do niesamowitego, bezgranicznego świata ekstazy i doznań, których nigdy wcześniej w życiu nie doświadczyła. Nawet podczas ich Wielkiej Nocy…
Leżeli w bezruchu przez długie minuty. Edi nieznacznie przekręcił się na bok, ściskając Wielisławę w pasie i przyciągając ją bliżej do siebie. Ich oddechy były urywiste rozbrzmiewając unisono. A ciała wciąż drżały niedogaszone po niedawnej euforii.
– Znów powiesz, że to było szaleństwo? – Zapytał, jak tylko odwróciła się do niego twarzą i ulokował podbródek na szerokich, muskularnych ramionach.
– Być może, – jej palce w zamyśleniu ślizgały się po mokrej piersi, krągląc opuszkami po każdym mięśniu. – Bardzo przyjemne i wspaniałe szaleństwo.
Edi pocałował czubek jej głowy i mocniej owinął ją obiema rękoma, przerzucając na swój wierzch. Ciało natychmiast przenikało nową fala wzbudzenia, ale głodny żołądek pospieszył, wspomnieć o sobie nieustającym burczeniem. Uśmiechając się nerwowo utkwiła nosem w jego muskulaturze i zaciągnęła znajomy, przyjemny zapach. Mogłaby go wdychać zawsze, gdyby nie nowe burknięcie i krótki śmieszek Ediego.
– Prysznic, kolacja i nowe szaleństwo? – Jego głos był pełen złości seksualnej. – Wybór sekwencji pozostawiam tobie.
Zmrużyła oczy wpatrując się w szmaragdowe tęczówki i dopiero teraz zauważyła na nich małe, brązowe plamy. Jej serce zabiło szybciej, a w gardle zaschło.
– Prysznic weźmiemy wspólnie, a na obiad zamówimy pizzę, a kontynuowanie szaleństwa pozostawimy sobie na wieczór. Co sądzisz o takiej sekwencji? – I ze zdziwienia zadyszała od nieoczekiwanego ruchu, bo znów okazało się, ze jest przyciśnięta plecami do zmiętolonego łóżka. – od twych gwałtownych ruchów zapiera mi oddech… Mój niebezpieczny drapieżniku.
– Miłe było polowanie, – uśmiechnął się, przygryzając zębami delikatną skórkę pod uchem, a potem liżąc ją czubkiem języka. – Niesamowita zdobycz.
Zdaje się, ze kiedyś zakładała, że on może być z innej planety… Teraz – musi o tym zapomnieć. Edi jest z innej planety. Bez żadnej wątpliwości.
Rozdział 14
Pokój rozświetlały wnikające przez szerokie okno promienie słońca i odbijały się żywym blaskiem od szyby małego kawowego stolika. Zza okna dochodził daleki szum przejeżdżających samochodów, a w rogu przestronnego salonu monotonnym szmerkiem wtórowała mu dekoracyjna fontanienka. Mieszkanie Ediego przypominało typowe ekskluzywne studio złożone z przedpokoju, kuchni i salonu. Przestrzeń rozdzielał na pół stojak barowy znajdujący się tuż obok szerokiej skórzanej kanapy ustawionej na wprost szerokiego balkonu. Pod jedną ze ścian – nieduży elektroniczny kominek, odbijał w lustrzanym świetle mnóstwo poustawianych świeczek za metalowym przegrodzeniem integralnej części instalacji.
Wielisława dotknęła foto-ramki stojącej na jednej z półek i wstrzymała oddech. Z obrazka spoglądała na nią piękna blond dziewczyna z jasnym uśmiechem i dobrymi, brązowymi oczami. Za dziewczyną stał Edi i delikatnie obejmował tamtą w talii, splatając ręce w zamek, a z jego twarzy emanowało szczęście i spokój.
W piersi Wielisławy gwałtownie podskoczyło serce i zaśmigało, ledwie nie wyskakując z klatki. Jego uderzenia rozchodziły się nerwową wibracją po całym ciele, zaganiając intuicję do wyciągnięcia bolesnego wniosku… Ale Wielisława rozpaczliwie starała się zignorować ten nieprzyjemny guzek nawarstwiający się gdzieś pod żebrami. Nie da się pozytywnie myśleć o kimś, kto może zniszczyć twe nowe, kruche szczęście dopóki nie jest się absolutnie pewną, że ten ktoś przestał istnieć w czyimś życiu na zawsze. I tak właśnie postara się postąpić. Odsunąć niepokojące myśli do tego momentu, w którym zmierzy się z nimi ponownie. Nawet jeśli ten moment zdarzyłby się o wiele szybciej, niż chciałaby.
– Idziemy? – Szept ugrzał jej ucho gorącym oddechem i dwie ciepłe dłonie delikatnie objęły ją od tyłu, pogłaskując po brzuchu powolnymi ruchami. – Pizza stygnie.
Odwróciła się i przesunęła dłońmi po jego bokach, zatrzymując się w pobliżu gumki od szarych dresowych spodni. W odpowiedzi Edi podniósł szeroki t-shirt, który zsunął się z jej ramienia i, ściskając ją w talii, przytulił mocno. Jego włosy, jeszcze mokre od prysznica, lśniły w świetle, a ona nie mogła oprzeć się pokusie przesunięcia po nich ręką.
– Nie chciałam cię wcześniej pytać, czy jesteś wolny?… – odpowiedziała, po chwili milczenia, podczas której świdrował ją filuternym wzrokiem. – Nie chciałbym i teraz pytać, ale lepiej, abyśmy sobie to wyjaśnili od razu, prawda?
Edi zacisnął usta i maznął wzrokiem po fotografii, stojącej za jej plecami, domyślając się, co było przyczyną postawionego pytania.
– To jest moja siostra – rzekł miękkim, niezdecydowanym i lekko zachrypniętym głosem. – Tylko wątpię, czy szybko uda mi się ze sobą was poznać. Nasze relacje rodzinne już od dawna szwankują.
Zamknęła oczy w niemym wyleczeniu i zadrżała, gdy poczuła na swych ustach delikatny pocałunek. Jedna ręka Ediego ułożyła się na jej policzku, gładząc kciukiem, druga na szyi, i od tego niewinnego dotyku w piersiach znów wzbierał się ocean czułości, z drżeniem wypełniając każdą komórkę na swej drodze. Wydawało się jej, że nie starczy jej całego ciała na taki spektakl przecudownych emocji. Ich stężenie przekraczało limit. Sto procent stężenia Ediego na jej ustach. Jeśli to będzie się tak powtarzać przy każdym dotyku, to doszczętnie spali jej wnętrze z wytwarzanej ilości ciepła i uczuć. Zagubi się w tej miłości. Zatraci się w niej na amen…
– A u ciebie, jak? – Wziął głęboki oddech i spojrzał na nią. – Masz kogoś?
– Absolutny spokój w życiu osobistym można powiedzieć, do czasu… zanim przyszedłeś.
Edi rozpłynął się w uśmiechu zadowolenia, ale nadal nie skrywał zdziwienia na swej twarzy.
– A ten chłopak w samochodzie? Myślałam, że ty i on…
– Nie, – zdecydowanie przerwała mu przewidując jego dalsze słowa. – Patryk jest dla mnie, jak brat, znamy się od bardzo dawna. Nie musisz się martwić. To naprawdę tylko dobry kolega, przyjaciel.
– Kto powiedział, że się martwię? – Edi chrząknął i chwyciwszy ją na ręce ruszył do kuchni, z której dochodził intrygujący zapach świeżo upieczonej pizzy. – Nazwałeś mnie bardzo niebezpiecznym drapieżnikiem, a te, biorą sobie, co zechcą. Czyż nie?
– To brzmi złowieszczo i nazbyt tchnie samozadowoleniem, – wtuliła nos w jego szyję i głęboko wdechnęła aromat żelu cytrynowego pod prysznic. – Nie żyjemy w prymitywnym społeczeństwie, gdzie można zawojować, waląc w głowę maczugą i za włosy zaciągnąć do swej jaskini. A gdzie miejsce na plany, zakusy i takie tam?
Zeskoczyła z jego rąk na zimną posadzkę ce i szybko wspiąwszy się z nogami na krzesło oderwała apetyczny kawałek pizzy hawajskiej.
– Czy miałaś kiedyś takie odczucie, że gdy patrzysz na człowieka wydaje ci się, że znasz go od wieków? – Usiadł naprzeciwko Wielisławy, oderwał kawałek gorącego, parującego ciasta i uniósł brwi.
Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć… Język nie odważył się wyznać dokładnie tego, co jej serce poczuło już przy pierwszym ich spotkaniu. Nie mogła przyznać się tak otwarcie i szczerze.
– Więc, – kontynuował Edi, najwyraźniej sądząc, że odpowiedzi się nie doczeka, – jeśli byś to poczuła, to zrozumiałabyś, że zawojowanie natychmiast odchodzi na drugi plan. Po prostu: tak silnie chce się być z kimś i obok kogoś, i czynić tego człowieka szczęśliwym, że już niewiele myśli się o innych rzeczach. Przynajmniej w moim przypadku dokładnie tak się stało.
– Tak? Z tobą tak się stało? – I ugryzła się w język, zdając sobie sprawę, że pytanie było głupie i niedelikatne.
Edi oderwał drugi kawałek pizzy i upił z jasnego naczynia gazowanego napoju.
– Zdarzyło się pewnego razu, tak. Bez planu…
Jej policzki zalały się rumieńcem, a oczy z oszołomieniem patrzyły w oczy z naprzeciwka. Pierś znów rozgrzało uczucie ciepłego mleka i szczęśliwy uśmiech pojawił się na twarzy bez jakiegokolwiek zezwolenia. Na sekundę próbowała sobie wyobrazić, jak widziana jest z zewnątrz i szybko zamrugała, nieśmiało spuszczając wzrok na żywe bąbelki w szklance.
Płynęły ku powierzchni i pękały, zupełnie jak jej ochronny pancerz. „Panie Boże, nie mogę uwierzyć, że jedna osoba była w stanie przez kilka dni, całkowicie odmienić moje nastawienie do życia. Zniszcz swym pojawieniem się wszystkie znane mi dotąd standardy, wywróć do góry nogami moje myśli i usadź mnie na ich szczycie jak prawdziwą szczęściarę”.
Pomiędzy obojgiem na chwilę zapanowała beztroska cisza.
Tymczasem ona – Wielisława – nie za długo musiała czekać na spełnienie się(?) modlitwy. Przedłużającą się między nimi niezręczną ciszę rozerwał brutalnie dzwonek telefonu, dochodzący ze skórzanej kurtki Ediego niedbale tarzającej się w pobliżu drzwi.
– Wybacz, – Edi dosadnie westchnął, poszedł do korytarza i dobywszy brzdąkający aparat, nacisnął guzik. Układ mieszkania pozwalał dostrzec każdy jego ruch i śledzić każdy mięsień na jego szerokich, gołych plecach. – Tak. Słucham?… Co?… Kiedy? Co, do cholery! dlaczego od razu do mnie nie dzwoniliście?!
Edi zaklął i zamknął połączenie, gniewnie trzymając w ręce aparat, prawie go miażdżąc. Wielisława wyraźnie zesztywniała, czując, jak powietrze staje się cięższe a intuicja nuciła do uszu nie najlepsze prognozy. Edi wrócił do stołu, nerwowo siadł na swym miejscu i spuściwszy oczy, bezradnie biegał nimi po drewnianym blacie. Coś niepokoiło go i było to dla niej aż nadto widoczne.
– Będę musiał wyjechać… na kilka dni – wypalił złym, nieznanym jej głosem, od którego po całym ciele przebiegł tłumek dreszczy. – Właśnie teraz.
– No cóż…
To jedyne, co była wstanie powiedzieć, aby przetrzymać bolesny guzek, podchodzący do gardła. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak nagle zawładnął nią tak ostry, jak meksykański sos, ból. Prawdopodobnie dlatego, że widziała, jak szybko i bezwarunkowo, Edi zamknął się przed nią w sobie na wszystkie zamki. Wstał, podszedł do salonu i zdjął z oparcia krzesła koszulę, by po chwili wciągnąć ją na ciało.
To było wszystko, co była w stanie powiedzieć, aby przetrzymać bolesny guzek podchodzący do serca i kolący w nie ostrą igiełką… Mocniej przycisnęła kolana do klatki piersiowej, opierając na nich podbródek. Nie chciało się jej mówić nic, kompletnie nic. Chciała krzyczeć. Z niesprawiedliwości. Ponieważ, jak się okazuje, los bierze ostry zakręt dokładnie wtedy, gdy zaczęło jej się robić dobrze. Czasami już nawet boi się odczuwać jakiekolwiek szczęścia, wiedząc, że prędzej czy później, wszystko będzie się znów układać, jak zawsze… Widać, już przyzwyczaiła się, że należy zawsze obawiać się własnego losu.
– Zostań tu, jeśli chcesz. Dam ci klucz i zadzwonię, jak tylko wrócę do miasta, – Edi wyciągnął z komody an przeciw kanapy jakieś dokumenty i w locie naciągnął na siebie kurtkę, wkładając papiery do wewnętrznej kieszeni. – To zajmie mi dzień lub dwa, nie więcej. Ty masz przecież teraz wychodne, prawda?
– Mam zmianę, jutro z rana i ja…
– To dobrze, – podskoczył do niej w kilku krokach i pocałował ją głębokim, acz delikatnym pocałunkiem, a jego ręka głaskała ją po policzku. – Przenocuj tu. Nie chcę abyś opuszczała moje mieszkanie w rozsypce. W porządku?
Skinęła głową na zgodę i spojrzała na małe, błyszczące klucze, które Edi umieścił w jej dłoni. Ostatni, krótki dotyk jego warg do jej ust spalił skórę nową fala wzburzenia i nieoczekiwanie dla siebie wzdrygnęła się słysząc głośny odgłos zamykanych drzwi. Coś wewnątrz ponownie w niej jęknęło złym przeczuciem, zmuszając do zamknięcia oczu i do wciągnięcia w płuca dużej porcji wciąż ciężkiego powietrza.
Cholera!… Okazuje się, że znacznie trudniej powstrzymać łzy, gdy czujemy się rzucani na pastwę czasu. Kiedy nie wie się, co było przyczyną nagłej samotności. Gdy nie podejrzewa się, kto zniszczył nasz plan i… do kogo teraz ruszył ciemnobrązowy Jeep?