Rozdział 7
Wujek Janusza Zygmunt rzadko bywał w Starych Babicach. Powodem takich absencji była wujowa fascynacja przyrodą Puszczy Kampinoskiej, która z czasem przeobraziła się u niego w fanatyzm. Już nawet nie sensem, a treścią życia wuja stawały się archeologia, geologia i speleologia, które pochłaniały go bez reszty. Dlatego klucze do swej kawalerki w tej podwarszawskiej gminie pozostawił u bratanka i tyko od wielkiego dzwonu wpadał do niego z „wujowską” kontrolą. Wyposażenie kawalerki – bardzo skromne. Śmiało można było nawet uznać – spartańskie; w kuchni: zdezelowana kuchenka, odłączona od prądu lodówka, rozklekotane dwa krzesła, kiwający się stół i podstawowy zestaw sztućców. W jedynym pokoju – kanapa i szafa. W tej ostatniej równo sąsiadowały specjalistyczne książki, kości leśnych kopalin i różne puszczańskie minerały. Telewizora a nawet zwykłego radia nie uświadczysz. Ale to właśnie tu, w tym malutkim mieszkanku, organizowały się i rozgrywały regularne schadzki Janusza i Julii. To na tej kanapie obydwoje stracili dziewictwo. To te niepozorne, zwyczajne ściany pokryte wyblakłą tapetą były świadkami narodzin, rozwoju i słodyczy ich namiętnej miłości. Do iluż tu dochodziło romantycznych upojeń, przysiąg, ślubów, burzliwych nocy! – nie zliczysz… I te same ściany, jak i były świadkami pierwszych, tak i okazało się z czasem, ostatnich ich miłosnych uniesień. Potem zapanowała już tutaj tylko nużąca cisza i smutna, grobowa pustka.
Wciąż pamięta, jak tamtego dnia Julia siadła na kanapie i patrząc na półki uginające się od przemieszanych ze sobą kolekcji nagle zapytała:
– Januszu, czym jest dla ciebie szczęście?
Janusz nie spiesząc się z odpowiedzią, nieprzerwanie i łagodnie głaskał po gołych plecach swą ukochaną. Ta – kontynuowała:
– Tylko proszę, odpowiedz na moje pytanie poważnie. Nie musisz przywodzić cytatów wielkich filozofów i poetów. Twoje własne słowa niech najprawdziwiej oddadzą myśl… Milczysz? Kochany, proszę, nie milcz…
Jego ręka przesunęła się na jej pośladki i po chwili próbowała wsunąć między uda.
– Dajmy już spokój, Januszku. – Stanowczo odsunęła jego dłoń, – przecież już dziś dwa razy… Powiedz mi, proszę, – Julia wciąż nie rezygnowała ale i nie odwracała się do niego twarzą, – jak wyobrażasz sobie naszą przyszłość?
Mężczyzna niezrażony odmową usiadł na łóżku, wziął do ręki kubek z niedopitą herbatą i po chwili zastanowienia zaczął snuć cichą opowieść:
– Wracam do domu wieczorem. Zmęczony po pracy…W korytarzu witam się z piękną żoną. To ty. Uśmiechasz się. I od razu mija mój marazm, wyparowuje złość. Z kuchni dochodzą apetyczne zapachy…
– Nie umiem gotować. – przerywa mu Julia, ale Janusz zdaje się jej nie słyszeć. Kontynuuje szkicowany z głowy obraz swego szczęścia:
– Z dziecięcego pokoju wybiegają dzieci: synek-słodko-minek i córka-biało-chmurka. Z okrzykami: „Tatuś, tatuś przyszedł!” i uwieszają się mi na szyi. Idziemy do kuchni, gdzie organizujemy rodzinny obiad – obowiązkowo: z długim kompotowo-herbaciano-kawowym zakończeniem. Potem zmywam naczynia. Potem ty z córką rysujesz, a ja pomagam synkowi odrabiać lekcje. A przed snem wszyscy we czwórkę idziemy na krótki spacer do parku. Spadają liście z drzew, mży subtelny deszczyk. Ale wszystkim jest nam ze sobą ciepło, dobrze i przytulnie.
Zatrzymał się, zamilkł. Zamilkła i Julia, a potem potrząsnęła głową, jakby gasząc wirtualny obraz. Włosy zatańczyły na roznegliżowanych plecach śnieżnobiałą falą.
– Czy to wszystko?
– Wszystko.
– Mieszczańskie szczęście.
– Dlaczego? – spytał Janusz, nieznacznie zrażony.
– Powiedz mi, – odwróciła się do niego, zakrywając odkryty biust fragmentem kołdry, – a jak będziesz miał zamiar pracować na utrzymanie rodziny?
– Tak w ogóle – to zamierzam udać się w końcu na studia. Na politechnikę. Po maturze sporo już zapomniałem. Ale to nic. Co będę musiał – poprzypominam sobie. Dam radę.
– Kto teraz potrzebuje inżynierów? – Zżęła się Julia. – Powinieneś otworzyć jakiś własny biznes. To przynosi kasę…
– To wymaga kapitału…
– Jak również wielkiej siły woli i zdolności. – Natychmiast dodała z nieukrywanym przekonaniem.
Więcej nie rzekła już nic, ale Janusz sam dopowiedział sobie w myślach to, czego nie dokończyła: „wszystkiego tego nie masz i nie będziesz miał.” W jego głowie zakiełkowała uraza. Aby dalej nie rosła przekierował rozmowę na jej własne zwierzenia:
– A ty, jak widzisz swoją i naszą przyszłość?
Julia ponownie odwróciła się, aby patrzeć na puste ściany.
– Będę mieć wszystko. Ogromny pałac na brzegu jeziora. Luksusowy samochód. Platynową kartę kredytową. Będą mi na usługach modne butiki, salony piękności i kluby fitness.
Janusz zrozumiał, że Julia nie widzi go w „ich” życiu. Wzdrygnął się.
– Niedobrze jest marzyć o czymś, co nigdy nie stanie się rzeczywistością.
– Dlaczego miałoby się nie stać? – spytała ze zdziwieniem.
– Chimera generuje frustrację.
– To mnie nie dotyczy… Dlaczego twierdzisz, że moje marzenia nie będą zrealizowane? – Ponownie żachnęła żałośnie, ale po chwili zmieniła ton i zwróciła się do niego z suchą rezygnacją. – Odwróć się, chcę się ubrać.
Janusz pochylił z rezygnacją głowę, zamknął oczy. Słysząc, że Julia zniknęła już w łazience wstał, ubrał się i poszedł do kuchni. Rozmowa pozostawiła w nim niedosyt, a nawet nieprzyjemny posmak i niepokój. Nie potrafił dokładnie określić na ile Julia mówiła poważnie, a na ile żartowała? Po latach odkrył w niej jednak jakąś nową rysę. Coś w niej było rzeczywiście nowego, nieznanego. I jeszcze nie wiedział tylko, co? Postawił czajnik na gaz. Zapalił papierosa starając się zatuszować nieprzyjemny nastrój zakończonej rozmowy. W drzwiach pojawiła się Julia. Zdążyła już doprowadzić się do pełnego porządku.
– Napijesz się herbaty?
– Nie. – Kategorycznie odmówiła, nawet nie przekroczywszy progu kuchni. Dla janusza była to zdecydowanie zła wróżba. Ale postanowił nie przykładać do niej większego znaczenia. – Udowodnię ci, że moje marzenia są realne. – wyrzuciła z siebie.
– Julio!… – Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dziewczyna wszystko brała na serio, i nie była w nastroju do beztroskich mrzonek.
– Szkoda, że mamy tak różne pojęcia szczęścia. – Westchnęła.
– Julio, nie w pieniądzach szczęście, a nawet nie w ich liczbie. – Próbował ni to moralizować, ni żartować, aby stonować wzmagające się miedzy nimi napięcie, ale Julia wciąż pozostała śmiertelnie poważną:
– Materialne motywacje jeszcze nikogo nie odmieniły. Jeszcze. Mnie też nie. – Zdecydowanym gestem powstrzymała jego replikę… I wyszła.
Rozdział 8
Cztery dni nieznośnych myśli Wielisławy. Cztery straszne dni doświadczania. Dziewięćdziesiąt sześć godzin jej maleńkiej, acz bolesnej depresji. Dziwne, bo choroba nie odgrywała tu najważniejszej roli. Głównym winowajcą był i pozostaje wciąż ten sam bohater o imieniu Edi, facet, który najbardziej katastrofalnym huraganem wdarł się do jej życia. Jak można cierpieć za sprawą człowieka, którego się nie zna? Jak można czuć ból za sprawą czegoś, co od początku nie miało przyszłości? A najważniejsze – ile można oszukiwać się przekonaniem, że nie był to tylko seks na jedną noc? Wielisława najwyraźniej odchodziła od zmysłów. Postanowiła odfrunąć w różowe chmury bez biletu powrotnego. Chciała wierzyć w magię, w miłość z piorunami, w coś więcej niż tylko krótki romans po wiekuistej samotności. Zatraciła rozsądek, poddała się fatalnemu zauroczeniu…
Zakochała się?… Nie… To niemożliwe… Niemożliwe zakochać się w kimś i tarzać w uczuciach, wiedząc o czyimś istnieniu ledwie dobę. Serce nie powinno było reagować na tak ulotne spotkanie, gdziekolwiek by ono nie dobiegło końca. W piersi nie powinno było tak boleć od tego, że spotkanie okazało się ostatnim. Dlatego, bo tak się w życiu nie zdarza… A może jednak zdarza? W każdym razie, ona – Wielisława, nie chce znać odpowiedzi na to pytanie i spróbuje uciec od oczywistego wariantu, wedle którego, jak wszystko na to wskazuje, przyjdzie jej żyć. Dlatego na pewno już pora, aby pogodzić się z faktem, że wyrażenie „zadzwonię do ciebie” może znaczyć i znaczy coś zupełnie innego. Na przykład: „do widzenia”…
– Wyglądasz dużo lepiej niż wczoraj, – Patryk siadł na krześle obok niewygodnego łóżka, które było dla niej i ucieczką, i torturą jednocześnie.
Poranne słońce sączyło się przez szczeliny w zaciągniętych zasłonach i odbijało w jego świeżo wymytych włosach podcieniowując przy okazji zarys kości twarzy. Zjawiał się u niej codziennie, jak budzik. Czwarty raz z rzędu. Nieważne, czy za oknem kwietniowy śnieg, słońce, czy szumiący wiatr w budzących się do życia drzewach. Ona – Wielisława, od tego typu przejawianej wobec siebie troski dawno odwykła, gdyż w przeciągu ostatnich pięciu lat nigdy i od nikogo czegoś podobnego nie doznawała. Poza wszystkim, sama nie ma pewności, czy taka opieka jest jej potrzebna.
– Tak, i czuję się już o wiele lepiej. Na jednym z blogów kilkoro nieznanych przyjaciół udzielało mi nawet porad, jak się kurować. I widać poskutkowało. Jestem bowiem już w pełni przygotowana do stawiania czoła bohaterskim wyzwaniom pracy… Moja nieobecność w niej i tak była już zbyt długą. – I uśmiechnęła się, i siadła wygodniej na swej niewygodnej kanapie odbierając z rąk Patryka niebieski kubek z logo Moebiusa.
Uważa, że jej przyjaciel powinien w końcu zrewidować swoje zamiłowanie do komiksów. Choćby i tych najlepszych na świecie. Komiks, jako produkt, jej zdaniem, z założenia kierowany do dzieci i młodzieży nie za bardzo pasuje do wizerunku dorosłego, dojrzałego mężczyzny, za którego jak najbardziej uważa Patryka. Już znacznie bardziej wolała dzielić z nim jego pasję melomana, słuchać z nim dobrej muzyki, bo wtedy, chociaż, nie musiała dyskutować o nudnych komiksach, do których nigdy nie miała ani przekonania, ani upodobań. Patryk delikatnie pociągnął łyk kawy z cierpkim aromatem cynamonu i spojrzał na Wielisławę z wyrazem irytacji, jakby odszyfrował bieg jej myśli. Klasyczna, elegancka koszula ściśle dopasowana do sylwetki prezentowała się na nim wspaniale, ale nieco, jakby, usztywniała go odbierając swobodę ruchu i pewność siebie. Chcą poprawić swój komfort rozluźnił krawat, pokazując jednocześnie przejaw pewnego niezadowolenia. Ale, z czego? Dobre pytanie…
– Nie mogę uwierzyć, że nie może zapomnieć o swej pracy, przynajmniej teraz. A poza wszystkim, czy nie widzisz, że doprowadziłaś się do stanu wyczerpania? Jeśli w ten sposób próbujesz izolować się od swych przeżyć, to… – westchnął symptomatycznie, – niedobrze, Wiko.
– Tak, próbuję. Jeszcze jak, próbuję… Pat – I ostentacyjnie zaryła się przed nim głębiej w koc, – i to pomaga, uwierz mi. Już nic nie mówiąc, że dzięki swej pracy mam za co żyć. Jasne, że nie są to wielkie pieniądze, ale jednak.
Jego spojrzenie z pełnego dezaprobaty zmieniło się w sympatyczne i pełne współczucia.
– O, nie, nie! Tylko nie myśl o tym. Nie waż się patrzeć na mnie spojrzeniem, którym obdarzało mnie setki osób, przez cały rok! Nie potrzebuję takiej litości, rozumiesz?
– Wiko…
– Co, Wiko? Nie mogę zrozumieć, o co ci tak właściwie chodzi? – jej klatka piersiowa rozrywała się z bólu i żalu, który tak długo zalegał wewnątrz, – żebym podzieliła się z tobą swoimi przeżyciami? Chcesz się dowiedzieć, dlaczego nie otwieram się na ludzi ze swym żalem? Dobrze, powiem ci dlaczego. Wiesz, co ja czułam, kiedy zobaczyłem moją matkę i ojca w kałuży krwi na środku ulicy?… Do cholery, nic nie czułam, bo w środku byłam pusta aż do dzwonienia w uszach. Stałam wśród szczątków samochodu i patrzyłam, zapominając, aby zrobić kolejny oddech. Czuć cokolwiek zaczęłam znacznie później. Wtedy, gdy rzuciłam garść ziemi na ich grób. Wtedy, gdy obok stała grupa sąsiadów i udawała, że im nie jest wszystko jedno. I te spojrzenia, którymi próbowali ukryć swą mimo to obojętność, do tej pory siedzą mi w gardle. Tak, tak dokładnie. Chcę spalić wszystkie wspomnienia, które wracają do mnie każdego dnia. Dlatego nie opowiadam o swych przeżyciach, Pat, dlatego, że dostatecznie nie pozwalają mi one o sobie zapomnieć.
Czując, jak łzy na policzkach zostawiają mokre ślady ukryła twarz w ugiętych kolanach.
– Wybacz mi, Wiko… Byłem głupi, – usiadł obok i niepewnie objął ją swym ramieniem, – Nie wiem, dlaczego uznałem, że poczujesz się lepiej, jeśli z kimś porozmawiać o swej traumie…
Otarła oczy zewnętrznym wierzchem dłoni i cicho zaszlochała, czując przychodzącą w końcu ulgę. Czasami płacz bardzo pomaga…
– Łatwiej jest o czymś myśleć, niż głośno mówić, – głos jej już nie drżał, ale wciąż był pełen rozpaczy, – to jakby paplać się w tym gównie odmawiając degustacji. Widzisz swą twarz na łamach lokalnych gazet ze smutnym przypiskiem „biednej dziewczyny” i rozpaczliwie przekonujesz, że ta twarz naprawdę należy do Ciebie. A co najważniejsze, starasz się nie widzieć w tych szpaltach prawdziwej intencji, niosącej treść. A ona mówią: jak to dobrze, że nie stało się to z udziałem naszych dzieci, chodźmy! powspólczujmy Wielisławie Osmiańskiej i cieszmy się, że to nas nie dotyczy.
Patryk mocniej zacisnął dłoń na jej ramionach i, dokonując nimi półobrotu, ułożył jej głowę na swej piersi. Policzki poczuły ciepło jego ciała i powolnym strumieniem do jej całego wnętrza powracał spokój. Tak jej się przynajmniej zdawało. A może się myliła? Może taka otucha jest w dalszym ciągu wyrazem współczucia, nie przyjaźni? Zastanawiała się, ponieważ nie mogła sobie wcześniej wyobrazić, że to zwierzenie będzie takie łatwe dla niej do wysłowienia. Zamknęła oczy, z premedytacją wdychując zapach jego wody kolońskiej z nutą piżma i poczuła przyjemną pustkę w głowie. Nie było tej trwożnej co wcześniej nudy, nie było zabójczego smutku lub ściskającej goryczy. Tylko pustka, której nie potrzebowała wypełnić czymkolwiek i ponownie.
– Tak, Wiko, kiepski ze mnie przyjaciel. Muszę to przyznać, – przebierał palcami w jej włosach i usłyszała, jak jego serce zaczyna bić przyspieszonym rytmem, – Przykro mi, że musiałaś wszystko to przeżyć sama.
– Za to takie doświadczenie czegoś mnie ważnego nauczyło: co nie niszczy – to wzmacnia. Teraz uzbrojona w kuloodporny pancerz jestem gotowa na każde przeciwieństwo losu.
Wyprostowała się i z rozczarowaniem przyłapała samą siebie na kolejnym kłamstwie. Kuloodporny pancerz? Serio? Naprawdę, czyżby uwierzyła w takie własne brednie? Nawet nie jest jeszcze gotowa, aby pogodzić się z faktem, że jeden z mężczyzn odmówił dalszej z nią znajomości po przygodnym seksie. O jakich przeciwnościach losu mówi? Gdy tylko kolejne nadejdą – natychmiast ją złamią i zetrą w proch.
– Wiesz Pat… Twoje studia to naprawdę ważna część twego przyszłego życia – kontynuowała, dopijając do reszty prawie już zimną herbatę z miodem i cytryną, – Myślę, że twoi rodzice dobrze zrobili, nic ci nie mówiąc. Zwłaszcza, że byliśmy jeszcze dziećmi, gdy na stałe opuszczałeś Babice, co oznacza, że nasza przyjaźń miała prawo wyblaknąć. To smutne, że tak zwykle się dzieje, ale tak się dzieje. Takie jest życie. Odległość i upływ czasu ludzi od siebie oddala, więc nie byłam zaskoczona, że się nie odzywałeś, nie byłabym zaskoczona, gdybyś i nawet tu nigdy więcej nie przyjechał.
Patryk nerwowo zakaszlał, wyraźnie nie spodziewając takiej konkluzji i spojrzał na Wielisławę ze zdziwieniem.
– Chcesz, abym cię zostawił?
– A czyż nie marzysz o prawdziwej karierze kardiochirurga? – jej wzrok przejawiał nie mniejsze zaskoczenie, – tutaj, w tym małym miasteczku, a nawet w tej tak zwanej „Warszawce” twoje marzenia legną w gruzach. Dziwne, że w ogóle tu przyjeżdżasz na tak długo.
Pat spojrzał na nią z podniesionymi brwiami. Jego twarz była zupełnie nieczytelna, i jedyne co teraz mogła, to odgadywać jego myśli.
– Naprawdę, nie chciałabyś, abym wrócił?
– A ty naprawdę masz dalej zamiar zadawać mi takie niedorzeczne pytania? – Zerwała się z kanapy, poprawiła na sobie koszulę i szybkim krokiem poszła do kuchni. Nie znosi, jak ktoś w ten sposób próbuje wyciągać z niej coś najbardziej osobistego i szczerego.
Pomieszczenie kuchni pogrążyło się w jasnym słonecznym świetle, co o tej porze nie zdarzało się tak często. Tym bardziej uchwycić taką chwilę nie udawało się zawsze, gdyż ta oto część domu pozostawała prawie w ciągłym cieniu. Świadomie więc zatrzymała się przy oknie i łowiła swoją skórą ciepłe promienie. Z ulicy Warszawskiej dochodził szum przejeżdżających samochodów, miasteczko żyło swym zwykłym, codziennym rytmem i pewno nie dostrzegało całego roztaczającego się wokół niego piękna wiosny. „Szkoda, że nie dostrzegamy piękna, jeśli nie widzimy takiej potrzeby” – pomyślała.
– Coś nie tak z moimi pytaniami? – Usłyszała cichy za sobą głos przyjaciela.
– Pat!… One są bez znaczenia, bo sam znasz na nie odpowiedzi, – westchnęła i odwróciła się do niego twarzą, opierając łokciami o parapet, – Z mej strony życzę ci wszystkiego, co najlepsze w życiu, naprawdę… Spełniania absolutnie wszystkich twych marzeń, bo zasługujesz, aby się spełniły…
Stał w drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Lekko mrużąc oczy wodził za nią wzrokiem słuchając słów i kręcąc w odpowiedzi głową.
– Jeśli chciałabyś wiedzieć, czemu tu wróciłem, to wiedz, że właśnie po to, aby spełniać swe marzenia. Będę stażystą w centralnym szpitalu Bielańskim z perspektywami objęcia posady głównego kardiochirurga, mam nadzieję w nie tak odległej przyszłości. Moim zdaniem, jest to doskonały wybór, ponieważ w tym prestiżowym szpitalu takich specjalistów wciąż brakuje.
– O! To wspaniale! Bardzo jestem z ciebie dumna, Pat. Naprawdę! Wierzę i wiem, że kiedyś zostaniesz wielkim lekarzem, zresztą, takim samym, jak i moim przyjacielem.
„Choć, u kogo marzenia się tak naprawdę spełniają? – prawie u nikogo, spośród tych, których znałam i znam…” – pomyślała, ale tę szczerą myśl pozostawiła tylko sobie. I wszystko byłoby idealne, gdyby nie było tutaj pewnego: „ale”. Czyż trzeba powtarzać, że to „ale” miało na imię Edi?
Gdy wypowiedział swoją ostatnia kwestię – spojrzenie jej przyjaciela zrobiło się znacznie cieplejsze od wszystkich poprzednich, jakie kiedykolwiek zapamiętała…
Rozdział 9
Drzwi za Patrykiem leciutko trzasnęły i znów pogrążyła się w zwykłej samotności. I ciszy. Ciszy, która ma na powrót imię Edi. Dlaczego tamtego tak kocha? Dlaczego za sprawą jego nieobecności wciąż na powrót ją wszystko irytuje? Nawet ta cisza irytuje tak bardzo, że monotonnie tykający zegar najchętniej zamurowałaby w ścianie, aby nie działał na nerwy. Cokolwiek zadzieje się teraz w jej życiu, ona – Wielisława, chce pozostawać w samotności, cieszyć się towarzystwem samej siebie, zanurzać się w swych myślach i budować zamki w powietrzu. Wygląda na to, że stało się to już jej stałym złym nawykiem i odzwyczaić się od niego będzie o wiele trudniej, niż zapomnieć o najsmaczniejszych na świecie cukierkach truflowych. Biorąc głęboki oddech na powrót zagłębiła się w pościel kanapy i gdy uporała się z poduszkami włączyła telewizor. Leciał akurat program o tym, jak ludzie przeżywając w dżungli, jedząc tylko to, co im podpadnie. Mianowicie żywią się wszystkim, co pełza, pływa lub porusza na czterech łapkach. Parsknąwszy z obrzydzeniem zmieniła kanał i w zamyśleniu patrzyła na całującą się parę w środku zielonego parku. Nie żeby od razu była zainteresowana tym, co dzieje się na ekranie, a raczej po prostu myślała, dlaczego tak samo nie może być życiu, nie może być tak wspaniałe, jak w romantycznych filmach? Dlaczego ci idealni ludzie – bohaterowie książek lub filmów – istnieją tylko w naszych marzeniach i wyobraźni? Dlaczego kusząc nas swym ideałem wcześniej czy później łamią nasze serca fałszywymi realiami? Jej matka często powtarzała: „nie powinno się marzyć o doskonałości, a sensu życia doszukiwać w niedostatkach”. Do dziś niejasno pojmowała jej mądrość życiową. Dopóki nie zdała sobie sprawy, że nieznajomy mężczyzna, który lubi porzucać dziewczyny po przygodnym seksie, podoba jej się najbardziej. Czy warto rozważyć o nim w kategoriach niedostatków? Całkowicie warto. Załóżmy, nawet że i sam o tym nie wie…
Przeciągły dzwonek wybrzmiewający w korytarzu wyprowadził ją z hibernacji i, zręcznie chowając stopy w miękkich kapciach, udała się do źródła hałasu. Sądząc po wieczornym słońcu, którego promienie ocierały się już o krawędzie sąsiednich domów – w jej myślach ekstremalnie spadło zaufanie do tego, że nie jest to zmęczony i wyczerpany Piotr, który wraca ze znienawidzonej przez siebie pracy, ani Janusz, który czasem wpadał do szefowej aby zdać relację z postępu robót serwisowych na Stacji benzynowej, za które jest osobiście odpowiedzialnym. Co by nie mówić: dziwiła się nadgorliwości służbowej Janusza, a z kolei świetnie rozumiała Piotra. Praca na stanowisku mechanika samochodowego, przy jego wyższym wykształceniu ekonomicznym z pewnością nie była dla niego szczytem marzeń. Piotr często zapomniał brać ze sobą klucze od domu i z konieczności przychodził na Stację tłumacząc się przed Joanną, że „to się więcej nie powtórzy” i „…że nie jestem temu winny, iż się nie wysypiam obok przewrażliwionej ciążą żony”, więc nie ma w tym nic dziwnego, że i tym razem jego pękata wiązka kluczy leży w najlepsze na komodzie, tej w przedpokoju. Bo leży… Jakież było jednak jej zdziwienie, gdy otworzywszy drzwi stanęła przed kimś zupełnie innym, kompletnie i w każdym calu innym, niż właściciel mieszkania.
Nie był chudy i przygarbiony, a jego włosy prezentowały przemyślany chaos, nie zaś starannie wykonaną zaczeskę. A oczy nie były brązowe. Były zielone. Stop! Były i są szmaragdowe, i cholernie seksowne. Z charakterystycznym nieznacznym zezem a i powabne, jak magnes… wulgarności. Należały do Ediego. Tego samego, który patrzył teraz na nią uśmiechając się uszczypliwie. Wydaje się, że znów zapomniała, jak się oddycha, jak się mówi, mruga i wszystkie swoje ostatnie myśli – też zapomniała.
– Co ty tu robisz? – Wypaliła na jednym tchu, krótko patrząc na papierową torbę w jego dłoniach.
Wiatrówka przykrywająca potężne ramiona, przyciągała jej pozostałą uwagę i ten obrazek zmuszał jej wewnętrzny głos, aby cicho zamruczała z rozkoszy.
– Byłem na stacji, ale pan Janusz powiedział, że zachorowałaś. Postanowiłem cię odwiedzić i przyniosłem ze sobą trochę owoców, – wyciągnął w jej kierunku „gościnny” pakunek i pytająco zerknął w głąb lokalu, – wpuścisz mnie, czy mam już sobie iść?
Od takiego pytania wnętrzności powoli osunęły się jej do dołu, przyklejając do siebie serce. Tak, chciała go jeszcze zobaczyć, ale dlaczego to się stało teraz? Właśnie teraz, gdy ma na sobie rozciągnięty szary T-shirt i różowe spodnie od piżamy, z jednorożcami. To kolejna podstępna kpina losu, czy jej się tylko tak zdaje?
– Wchodź, oczywiście, ale zwykły krótki dzwonek też by wystarczył, – powiedziała otwierając szerzej drzwi frontowe i odstępując na bok. (Rumieniec ze wstydu już dotykał jej przedramienia).
– Nie chciałem telefonować… – wszedł i stanął plecami do niej, rozglądając się z zaciekawieniem po korytarzu, jakby był tu po raz pierwszy. (To prawda: i za pierwszym razem niewiele co wtedy widział poza jej szyją).
– Zrozumiałe…
Najwyraźniej ich dialog był ekscytujący ale tylko dla niej, bo usta już pobolewały na wspomnienie jego pocałunków, a tymczasem Edi, jak gdyby nigdy nic, był bardzo spokojny i zrelaksowany. Odwrócił się i spojrzał z zainteresowaniem na jej ulubione spodnie od piżamy, w których zawsze czuła się komfortowo. Zawsze, z wyjątkiem tego jednego, jedynego przypadku.
– Hmm… Nie wiem, czy właściwie rozumiesz, ja w zasadzie nie zbierałem się do zatelefonowania do ciebie po tej nocy.
Jeśli teraz jego palce podłączone byłyby do wykrywacza kłamstw, z dumą mógłby utrzymać na wykresie linię prostą. Bo nie wyglądało to na kłamstwo. Jego twarz oznajmiała, ze to najcholerniejsza prawda. Dokładnie taka prawda, która przypalała duszę, a na głowę wylewała wiadro lodowatej wody. Chciała poznać tę prawdę? Nie. Na pewno, bez wątpienia – nie. Czyż nie zabolałoby słyszeć wyznanie, które i tak po nieskończoność odwlekała w myślach?
„Tak. Na pewno, bez wątpienia – tak. Lepiej odgadnąć to i zachować dla siebie, z możliwością dopuszczenia błędu oceny, niż wiedzieć na pewno”. – skonkludowała w myślach.
– Wielisławo, chcę ci powiedzieć, że ja…
– …że spadasz. – W skrócie wyartykułowała za niego resztę kwestii, po omacku przyciskając swe plecy do klamki.
Edi uśmiechnął się i podszedł bliżej. Teraz oddzielał ich jeden, jedyny krok, ale, o dziwo! – nie było jej już gorąco i nie drżała z powodu jego obecności. Czuła się obrzydliwie poniżoną i uraz, które wznosił się od serca ku oczom, sprawił, że stałaby się jeszcze słabsza niż te boskie, niech na wieki wieków będą przeklęte! – szmaragdowe oczy. Dlatego powinien odejść, póki jej godność nie została poddana ostatecznej degradacji.
– Wydaje mi się, że nie pozwoliłaś mi dokończyć… – i nagłym ruchem zamknął górną blokadę drzwi i zabrawszy z jej rok torbę z owocami położył ją na komodzie, – Wielisławo, musisz mnie wysłuchać. Słów będzie niewiele, obiecuję.
– Pieprzę twe obietnice, Edi, to po pierwsze, – nie chciała na niego patrzeć, skupiając wzrok na dębowym parkiecie, który teraz wydawał się dużo bardziej atrakcyjny od towarzysza – Nie mam zamiaru słuchać też kolejnej porcji twych rewelacji, to po drugie. Tak więc, idź już sobie w cholerę, i do widzenia!
„Serce, które zamieniło się już w grudki, nie zniesie dłużej ani jednego dźwięku z twych pięknych ust” – zakręciło się w jej świadomości i nienawidziła się za tę nadzieję, którą sama sobie wcześniej naraiła.
– Nie rozumiem, dlaczego się złościsz? Wspaniale spędziliśmy czas, nikt przed nikim do niczego się nie zobowiązywał i szczerze sądziłem, że byłaś z takiego obrotu sprawy zadowolona. Po prostu trochę uprzedziłaś moje wnioski i wszystko. W czym tu moja wina? W tym, że wypowiedziałem rutynową frazę i nie zadzwoniłem?
Każde jego zdanie, każde czarcie słowo cięło po niej tępym nożem, zabryzgując korytarz gęstą, lepką, ale niewidoczną krwią. Jeszcze jedna sylaba, a wyzionie ducha. Jeszcze jedno diabelskie zapewnienie i tama, tak starannie powstrzymująca jej łzy – nie przetrwa.
– Niczemu nie jesteś winny, Edi, – w końcu powiedziała cicho, nie patrząc w górę, czując na policzkach jego gorący oddech, – to wszystko moja wina. Jestem kobietą zbyt naiwną w tym życiu i zbyt kochliwą. Ja… nie mam ci już nic więcej do powiedzenia… i naprawdę – idź już!
– Nawet nie spytasz mnie po co przyszedłem? – Natknąwszy się na jej milczenie kontynuował niemal szepcząc do jej ucha, – Przyszedłem, bo myślałem o tobie. Przez wszystkie te dni, po spotkaniu na światłach przed skrzyżopwaniem, nie byłem w stanie usunąć cię z mojej głowy. To zaprzecza wszystkiemu, co zostało powiedziane wcześniej. Czyż jest inaczej, Wielisławo? Dlatego proszę! Zamień swoją gniew na wyrozumiałość…
Spojrzała na niego ze złością i delikatnie pchnęła w klatkę piersiową. Wydaje się, że w ogóle bardzo mało miała ochoty, aby rozważać w tej chwili, co do niej mówi, za to zawierzyła swoje postępki instynktowi zachowawczemu i strzępkom własnego kobiecego honoru, który, jak chciała w to wierzyć, nadal w niej, choćby szczątkowo, ale pozostał.
– Jeśli myślisz, że możesz tu tak znienacka się zjawiać i śpiewać mi na ucho samcze melodyjki, aby znów dać upust swym seksualnym potrzebom – to jesteś w cholernym błędzie, Edi! – Syknęła, jakby nie swym własnym głosem. – Wystarczy mi tego jednego głupstwa. Mogę zrozumieć, jakie nabrałeś o mnie masz wyobrażenie, ale spieszę je rozwiać. Teraz i natychmiast. Ja przez wszystkie moje lata życia nigdy nie zrobiłam tak beznadziejnej głupoty i to była pierwsza i, chcę wierzyć, ostatnia. Teraz, spadaj, Edi. Zostaw mnie w spokoju i nie śmiej więcej pojawiać się tu, na tym progu. Bez względu, jaka miałaby przywieźć tu ciebie przyczyna.
I odryglowała zasuwkę, i otworzyła drzwi, czekając jego posłusznej reakcji. Ciało trzęsło się od adrenaliny, a usta drżały. Z gniewu? Złości?
– Nie brałem cię, jak niektórzy biorą sobie z ulicy, jeśli ty o tym… – jego spojrzenie stało się miękkie i delikatne powodując bolesne uniesienie się guzka w jej gardle. – Pójdę sobie, jeśli tak bardzo tego chcesz, ale obawiam się, że niektórych z twoich próśb nie będę w stanie wykonać, czy chcesz tego, czy nie.
Wyszedł wolno, słysząc, jak zatrzaskują się za nim drzwi od silnego kopa. Nawet nie powiedziała żegnaj. Wszystko, czego teraz pragnęła – to wymazać ze swej pamięci i zapomnieć o poprzedzających tę chwilę dziesięciu minutach z życia. Nie patrzyła na niego, jak przestępował próg w kierunku klatki, bo nie chciała widzieć tych szmaragdowych oczu, tych czarcich nęcideł. Dlatego, bo te oczy mogłyby stopić każdą gorycz, która od pamiętnej nocy nagromadziła się w jej środku. Dlatego, bo nieoczekiwana miłość, czasem jest bardziej okrutna, niż najokrutniejszy los.