Saksofonowe słoneczko

No i zakochała się. Samotnym niemłodym kobietom to się czasem zdarza. Żyje sobie, żyje, wyściubia z domu nos raz, dwa razy dziennie, kupuje mleko i jogurt w pobliskim sklepie, płacze nad serialami TV. I pewnego pięknego poranka spotykają się w piekarni, gdzie pysznie zapachniało świeżą bułką i fahrenheitem – perfumami mężczyzny jej życia.

Potem poszła do funduszu emerytalnego, aby dowiedzieć się, jaką wyliczyli emeryturę. Poszła i posiała swój telefon komórkowy. Czyniąc notatki, prawdopodobnie położyła go na stojaku obok stolika. W domu zaczęły się poszukiwania: okulary – są, papiery – też. Pieczywo z piekarni… Tylko telefonu nie ma.

No, oczywiście, łzy, lamenty, waleriana. Potem sąsiadka poradziła zadzwonić z jej telefonu na swój własny. Drżącą dłonią, niełatwo trafiając na właściwe przyciski, wybrała numer. I telefon ożył. Odpowiedział pięknym męskim głosem. Godzinę później właściciel pięknego głosu przyniósł jej zgubę. Okazało się, zostawiła telefon w piekarni, pakując sprawunki. Znalazł go ten pan „od fahrenheita”. I tak się poznali.

Pan Stanisław mile zaskoczył jej o nim wyobrażenie.
Młodzieńczą umięśnioną silnie opaloną szyję swobodnie obejmował półotwarty kołnierz śnieżnobiałej koszuli. Gęste falujące włosy były wprawdzie całkowicie siwe, ale ta siwizna zadziwiająco odmładzała. I w ogóle cała jego sylwetka przyjemnie ją podniecała. Zwłaszcza kosmyk kręconych włosów na klatce piersiowej kusząco migotał w trójkącie rozpiętej koszuli.

Nagle poczuła się bardzo młodo i, jak mniemała, pożądaną – bowiem gdy tylko ją ujrzał, w głębi jego uważnych brązowych oczu coś wybuchło i zapłonęło. Nie mogła się mylić.
Zaprosił ją na spacer do parku. Przygotowując się do randki, denerwowała się, jakby czekał ją casting przed konkursem Miss Universum. Włożyła najbardziej elegancką suknię, starannie przyciemniła brwi, patrzyła w lustro na dzieło swych rąk i prawie wybuchła płaczem. Przerażone, ponure oczy, zdradzieckie zmarszczki, które nagle powyłaziły na boże światło, jakby wreszcie przyszło im się doczekać, że ktoś ją zaprosił na randkę.

Jednak wieczór był cudowny, fantastyczny! „Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała mojego życia, przyjdź i weź je sobie…” Górnolotna fraza jakiegoś podobno znanego klasyka, miękko przeszła w ekscytujący temat relacji samotnego, ale pełnego życia mężczyzny z uroczą kobietą.
Wróciła do domu dziesięć lat młodszą i przez długi czas nie mogła zasnąć, zszokowana szczęściem, które nagle na nią spadło.

Co tam Miss Universum ze wszystkimi swoimi koronami, futrami i wspaniałymi samochodami? Czy można porównać szczeniacką radość z władania tymi drogimi zabaweczkami z radością samotnej starszej kobiety, która została zauważona w milionowym tłumie, a może nawet zakochała się? Oczywiście, że się zakochała! Inaczej skąd tutaj ten klasyk: „Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała mojego życia…” Oczywiście, że to miłość!

Teraz, przez cały czas – czy podlewała kwiatki w domu, czy pieliła trawę w przydomowym ogródku – pełno było w niej o nim myśli. Życie błyszczało jaskrawymi kolorami, a pośrodku tego małego, lśniącego wszechświata przebywał ON, mężczyzna z jej snów: delikatny, wrażliwy, uważny.
„Słoneczko…” – Od czasów szkolnych nikt nigdy nie mówił do niej w ten sposób. „Słoneczko”… Od tego słowa w jej głowie zaczynało cicho wirować, a jej serce zdawało się potykać i spadać gdzieś w brzuchu, gdzie natychmiast pojawiło się coś w rodzaju rozmarzenia. Takiego samego rozmarzenia, jak startujesz na huśtawce w górę, a potem, zawisając na tysięczną sekundy w najwyższym punkcie, lecisz w dół, umierając z przerażenia i szczęścia.

„Tracę głowę słysząc twój głos” – powiedział do niej w końcu przez telefon – twój głos brzmi jak saksofon z „Serenady w Dolinie Słońca”.

To nic, że nigdy nie słyszała o takim filmie. Od dziś ten film uwielbiała. Było dla niej czymś schlebiającym i niezwyczajnym takie zainteresowanie jej skromną osobą. Łapczywie patrzyła na siebie w lustrze, zastanawiając się, gdzie nagle zniknęły ohydne zmarszczki, skąd ten namolny młodzieńczy blask w jej oczach. A on na dodatek nazwał ją teraz: „moje saksofonowe słoneczko”.

Huśtawka kołysała się coraz wyżej, serce zamierało na tysięczną część sekundy coraz częściej i z przerażającą jasnością w odważnej wyobraźni rysowały się obrazy przyszłego życia. Oto w godzinach porannych, jeszcze nie całkiem wybudzona, będzie tulić się do chłodnego mocnego ramienia i spać dalej, wiedząc, że to niezawodne ulubione ramię zawsze tam będzie… Oto migoczący choinkowymi światełkami cały dom pachnieć będzie ciastami i bożenarodzeniowym drzewkiem, a on ostrożnie zakrywając jej nogi, zapyta: „nie zmarzłaś moje Słoneczko?” Oto będzie można spokojnie zjeść obiad przy przytulnym, bełkotliwym telewizorze, w domu, w którym zawsze znajdą się przy wejściu męskie kraciaste kapcie i gdzie czuć będzie unoszący się w powietrzu pikantny zapach męskiej wody po goleniu, gdzie na fotelu leżeć będą zapomniane skarpetki… Jak od dawna w jej domu nikt z uroczą niedbałością nie porzucił brudnych skarpetek!

„Mój Boże, jakie szczęście! – Pomyślała. – Na ziemi miliony samotnych kobiet, i w tym smutnym ich tłumie spotykam mężczyznę, który jest mną zainteresowany, który myśli o mnie. To cud! Jaka jestem szczęśliwa! Jak niewiarygodnie jestem szczęśliwa!” Zaczęła nawet ponownie klecić wiersze, których nie pisała, odkąd w wieku siedemnastu lat zakochała się na jakiś czas w swoim koledze z klasy.

Pod koniec czerwca Stasio wyjechał na tygodniową służbową delegację. Gdzieś za granicę. Liczyła dni i martwiła się. Po powrocie zadzwonił, poinformował o przyjeździe, o zmęczeniu. I ani słowa o rozłące, ani słowa, że tęsknił, i żadnych śladów minionej czułości. Rzeczywiście, widocznie jest zmęczony, zdrożony. Odpocznie i jutro zadzwoni, a ona usłyszy w słuchawce słowa, na które tak czekała: „Dzień dobry moje saksofonowe słoneczko!” Więc pocieszała się, czekając poranka. I poranek nadszedł, a on nie dzwoni. I sam nie odpowiada na jej telefony. Dzień drugi: „Abonent jest czasowo niedostępny, albo pozostaje poza zasięgiem”. Za każdym razem gdy wybierała pożądany numer, otrzymywała te same bezduszne komunikaty.

Była wyczerpana. Coś musiało się stać. Bez dwóch zdań coś strasznego! Wyobraźnia usłużnie podrzucała kadry z różnych przerażających kryminalnych filmów, typu: „Przedmieścia Nowego Yorku” albo „Kapitan Sowa na tropie”. Może powinna pójść na policję? Ale jak miałaby odpowiedzieć na najprostsze pytanie: kim jest dla zaginionego obywatela? Więc pozostaje jej tylko waleriana. Myśl, że on po prostu mógł nie mieć potrzeby do niej zadzwonić, nie przychodziła jej do głowy. Nawet nie dopuszczała takiego, choćby bliskiego zeru, teoretycznego na to prawdopodobieństwa. Minął więc tydzień.

Chowając się przed znajomymi, kilka razy dziennie zakradała się pod jego dom. I stało się. On – jej ukochany Stasio, ostrożnie prowadził pod ramieniem inną kobietę. Piękną, jak zazdrośnie zauważyła. Para zniknęła w drzwiach wejściowych. W oknach zapaliło się światło. Wyobraziła sobie, jak szczęśliwa nieznajoma drepcze swymi bosymi stopami po gruzińskim dywanie w salonie, oglądając kolekcję broni i fajek. A on napuszcza dla niej wody do wanny. „Słoneczko, jesteś taka niezwykła, jak ciepły deszczyk w słoneczny dzień!” – pewno jej teraz mówi, a na stole – butelka szampana, a w stereo – najnowszy dysk z nagraniami Boba Marleya.
I potem lekka kolacja ze świecami, a w sypialni – czarna satynowa pościel. Kiedy już zgasło światło w oknach, powędrowała do domu. „Nienawidzę cię! – cały czas mówiła, dławiąc się złymi zazdrosnymi łzami. – Niech tylko spróbuje zadzwonić!”
Jednak przez cały następny dzień nie zadzwonił. Telefon milczał. „Proszę, niech zadzwoni! – modliła się po dwóch dniach – błagam!”. Tydzień później, gdy oczekiwanie stało się fizycznie nie do zniesienia, kiedy wyparowała myśl o rywalce – została jej już tylko jedna rzecz, pragnieniem usłyszenia jego głosu, usłyszenia, jak jego telefon ożywa. I telefon ożył.

– Wiem wszystko! Wszystko widziałam! Jak mogłeś? – łkała do słuchawki.
– Śledziłaś mnie? – ukochany był oburzony. – To obraźliwe!
– Kim ona jest dla ciebie? Powiedz mi prawdę!

Łkała. Najmniej ze wszystkiego chciała usłyszeć prawdę. Rozpaczliwie trzymała się nadziei, że teraz ukochany przekona ją o swej miłości, wymyśli jakąś wiarygodną opowiastkę o obecności obcej kobiety w sypialni, a serce jej zamierało od pragnienia jak najszybszego wysłuchania jakiejkolwiek, nawet najbardziej niewiarygodnej historii. A jeśli teraz Stasio powie, że ta ślicznisia to jego ciotka z Rembertowa, z westchnieniem ulgi zawierzy mu, a nawet przeprosi go, ale niestety…

– Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć – mówił ukochany mężczyzna.

Jakby wylano na nią kubeł zimnej wody. Wyobraziła sobie jego potężny kark, jego silne ramiona pod białą koszulą, ciepłe dłonie i… zamarła.
– A co ze mną? Co mam robić? Wariuję, nie śpię nocami. Kocham cię, kocham cię!!

Nigdy w życiu żadnemu mężczyźnie nie wyznawała aż tak żarliwie swej miłości, zapominając o hańbie, wstydzie i dumie. Oj, nie powinna była wypowiadać tych słów. „Nigdy nie pozwól, aby mężczyzna wiedział, że jest dla ciebie zbyt drogi”. – Zapomniała o odwiecznej kobiecej mądrości. Wydało jej się, że kiedy padną jej słowa, wszystko się ułoży, zostanie wyjaśnione… Nie, nie zostało wyjaśnione nic.

Tak, byli razem. Ale uczucia przychodzą i odchodzą. Takie jest prawo życia. A „na potem” czy obiecał jej coś? No nic… pomału zaczynała dochodzić do prawdy: on jej już nie kocha. Ale co z frazą znanego klasyka „weź sobie moje życie”? Czy naprawdę to były tylko słowa? Nic więcej? Bez ciepłego, niezawodnego ramienia przy jej zaspanym policzku, bez spacerów po parku, bez małych bukiecików, bez lekko zachrypniętego głosu: „moje ty saksofonowe słoneczko”… Nic więcej się już nie wydarzy? Ona w to nie wierzy!…Jednak po tygodniu kolejnego bolesnego czekania na choćby słowo, nie wytrzymała: znowu zadzwoniła.
– Jestem winna – szepnęła do telefonu, ledwie powstrzymując łzy. (Nie mogła płakać, musiała się uśmiechnąć, i uśmiechnęła się z drżącymi ustami). – To moja wina, nie powinnam była tego zrobić. Możesz swobodnie rozporządzać swoim życiem, swoją wolnością. Tylko mnie nie opuszczaj. Błagam cię! Zapomniałeś o wszystkim?

– Czy oczekujesz, żebym ci teraz wyznał miłość? Czy mnie zmuszasz? To niemożliwe!
W słuchawce rozległo się bezsłowne podirytowanie. Po chwili zapikał sygnał rozłączenia.

To była katastrofa. Globalna. Uniwersalna. Śmierć Titanica. I jak Titanic w morskiej otchłani i ona pogrążyła się w czarnej głębi rozpaczy. Kwiatki w domu zaczęły usychać. Trawę zarastały chwasty. Jednak źrenice w jej oczach wciąż świeciły jasno. Ona także najbardziej na świecie doceniła wolność i niezależność.
Mijały dni. Nieco się przygarbiła, wychudła. Innym razem byłaby zachwycona. Ale teraz było jej wszystko jedno, gdzie zatrzyma się szaleńczo tańcząca strzałka wagi mechanicznej. Jakie to ma znaczenie? Ją wykreślono z listy szczęśliwych kobiet i na powrót bezlitośnie wepchnięto do wielomilionowego szarego anonimowego tłumu kobiet, w którym nikt niczego nie jest ciekawy, gdzie nikt nikogo nie nazywa „słoneczkiem”. Tam, gdzie każda ma własną samotną głuchą orbitę, która nie przecina się z innymi. Czyż nie wszystko jedno, jakiej masy ciało porusza się po tej nieznanej nikomu, zagubionej we wszechświecie orbicie?

Kto powiedział, że kochać – to być szczęśliwym? Jakiemu idiocie przyszła do głowy taka głupota? Zapytaliby ją, co znaczy nieodwzajemniona miłość… Opowiedziałby, jak nieznośnie boleje serce, jakby ktoś monstrualnie silny twardymi dłońmi bezwględnie ściskał czerwoną grudę mięsa. I nijak, żadnym unikiem nie może uwolnić się od tego bólu. Opowiadałaby, jak duszą się łzy o świcie w pustym zimnym łóżku, gdy bezsenna noc cicho dochodzi do zera, a z mrocznych okien wyłania się ponury szary poranek. Opowiedziałaby, jak jej serce bije i umiera za każdym razem, gdy dzwoni telefon, a ty biegniesz – zimna, z radosną nadzieją, i ledwo powstrzymujesz łzy, kiedy słyszysz inny w słuchawce głos. Och, opowiadałaby, jak boleśnie i ciężko dzień za dniem ciągnie przez życie swoją nikomu niepotrzebną miłość, niczym ciężki stary kufer przykuty do nogi. Och, mogła powiedzieć jeszcze wiele o jej niedocenianej miłości, gdy przed nią jedynie pustka i nudna bezsensowna samotność.

Pewnego wieczoru, ciągnącego się od miliona lat, zadzwoniła do niej przyjaciółka, z którą nie rozmawiała od stuleci. Głos w słuchawce drżał z radości:

– Żebyś wiedziała, jakiego poznałam super faceta! Gość-bajka! Zadbany, przystojny, sprytny! I taką mądrą i piękną wygłosił maksymę… o życiu do wzięcia… I czy wiesz, jak ślicznie mnie nazywa?

– Saksofonowe słoneczko? – zgadła… i smutno uśmiechnęła się w odpowiedzi na niezręczną, skonsternowaną ciszę przyjaciółki.

Meteoryty
—————-