1.
Złocista poświata zachodzącego słońca oblewała ciepłym blaskiem marinę w Arles, barwiąc maszty jachtów odcieniami bursztynu i złota. Aurelia siedziała przy drewnianym stoliku kawiarni „Le Café Van Gogh”, tej samej, którą niegdyś uwiecznił na płótnie mistrz impresjonizmu. Musztardowa bluzka z zakrytymi ramionami subtelnie podkreślała jej urodę, przyciągając przelotne spojrzenia spacerowiczów, lecz ona zdawała się tego nie dostrzegać, całkowicie zatopiona w lekturze. Przed nią, na stoliku, stygła już trzecia filiżanka kawy tego popołudnia, a obok spoczywała książka opowiadająca o Nohant i pierwszym lecie, jakie spędzili tam Chopin, George Sand i jej dwoje dzieci. „Właśnie tam, w tym urokliwym miasteczku, i ja mogłabym rozpocząć wszystko od nowa…” – przemknęło jej przez myśl, gdy odłożyła książkę. Jej palce mimowolnie dotknęły złotego serduszka, podarunku od babci, która mawiała, że prawdziwa miłość jest niczym muzyka – porusza najgłębsze struny duszy, niezależnie od czasu i miejsca, choć w pięknej scenerii porusza najpiękniej.
– Mademoiselle, czy życzy sobie pani coś jeszcze? – zapytał kelner Maurice, starszy mężczyzna o siwych, starannie przystrzyżonych wąsach i dobrotliwym spojrzeniu.
– Non, merci – odparła Aurelia, uśmiechając się delikatnie. – Chociaż… może wie pan coś o historii tego miejsca? O Chopinie i George Sand?
Twarz Maurice’a rozpromieniła się, jakby czekał na to pytanie całe życie.
– Ah, oui! To była gorąca, prowansalska noc w czerwcu 1839 roku. – Naskoczył zgrabnie na podest ze stolikami i przysunął sobie krzesło do blatu Aurelii. – George Sand zamówiła powóz właśnie tutaj, nieopodal. Chopin był już wówczas sławny, lecz wątłego zdrowia. Dokuczał mu uporczywy kaszel. Ona, ubrana po męsku, w spodniach i z cygarem w dłoni, z właściwą sobie energią zarządzała wszystkim. Wyruszyli stąd do Nohant o świcie.
Aurelia zamknęła oczy. Przed jej wewnętrznym wzrokiem wyłonił się obraz: elegancki Chopin w surducie, George Sand w męskim stroju, energicznie pakująca bagaże do powozu, niecierpliwe parsknięcie koni, pierwsze promienie słońca odbijające się w tafli Rodanu…
– Wie pani – kontynuował Maurice, jego głos nabrał cichego, niemal konspiracyjnego tonu – moja prababka pracowała wówczas w gospodzie, w której się zatrzymali. Opowiadała, że Chopin całą noc nie zmrużył oka, komponując przy niewielkim sekretarzyku. George Sand siedziała obok, pochylona nad kartką papieru, pisząc przy migotliwym świetle świecy. Podobno właśnie tej nocy powstał szkic jego słynnej ballady F-dur.
Aurelia poczuła dreszcz emocji. Historia nabierała realnych kształtów, stawała się namacalna. Sięgnęła do torebki i wyjęła niewielki notes, w którym od lat zapisywała swoje przemyślenia i fragmenty zasłyszanych opowieści. Była dziennikarką muzyczną, ale w głębi duszy skrycie marzyła o napisaniu własnej książki.
– A wie pan, że ja również wybieram się do Nohant? – wyrwało jej się nagle, zaskoczona własną, spontaniczną decyzją.
Maurice uśmiechnął się tajemniczo.
– Czasem trzeba podążyć śladami czyjejś historii, aby odnaleźć własną, mademoiselle – odparł z przekonaniem.
Nad Arles zapadał powoli zmierzch. Z pobliskiej kawiarni dobiegały melancholijne dźwięki akordeonu, wygrywającego starą, francuską melodię walca. Aurelia, zainspirowana opowieścią Maurice’a, zaczęła planować swoją podróż do Nohant. Wyciągnęła telefon i sprawdziła trasę: Arles – Nohant. Ta sama droga, którą niegdyś przemierzyli Chopin i George Sand, tyle że zamiast konnego powozu miała do dyspozycji swojego wysłużonego Peugeota 206.
– Czy pani wie – odezwał się ponownie Maurice, jego głos brzmiał cicho i tajemniczo – że w Nohant fortepian Chopina wciąż stoi w tym samym miejscu? I podobno w letnie wieczory, gdy zapada cisza, można usłyszeć delikatne dźwięki jego muzyki…
Serce Aurelii zabiło mocniej. Jako dziennikarka muzyczna przeprowadziła dziesiątki wywiadów z najsłynniejszymi pianistami, napisała setki recenzji z prestiżowych koncertów, ale nigdy dotąd nie doświadczyła takiego wzruszenia.
– Maurice, proszę, opowiedz mi więcej – poprosiła, otwierając notes i chwytając długopis. – Chcę poznać każdy szczegół tej historii.
Stary kelner, z błyskiem w oku, rozpoczął opowieść o niezwykłym lecie 1839 roku, o miłości dwojga wybitnych artystów, o muzyce i literaturze, o czasach, gdy podróż z Arles do Nohant była prawdziwą wyprawą. Aurelia słuchała z zapartym tchem, skrzętnie notując każde słowo, czując, że jej własna historia właśnie zaczyna się pisać.
Następnego ranka spakowała walizkę. Na siedzeniu pasażera położyła książkę o „Ich pierwszym lecie w Nohant” i notes pełen zapisków z rozmowy z Maurice’em. W lusterku wstecznym zauważyła, że jej długie, ciemne włosy lśnią w porannym słońcu tak samo jak wczoraj w marinie. Wzięła głęboki oddech i przekręciła kluczyk w stacyjce. „Jadę śladami Chopina i George Sand” – pomyślała. – „Może znajdę tam nie tylko ich historię, ale i swoją własną?”
Peugeot ruszył w kierunku północnym, zostawiając za sobą marinę, kawiarnie i wąskie uliczki Arles. Przed Aurelią rozciągała się ta sama droga, którą przed prawie dwustu laty przemierzał powóz z dwojgiem kochanków, zmierzających ku swojemu pierwszemu wspólnemu latu w Nohant.
2.
Południowe słońce, niczym płynne złoto, rozlewało się po falujących wzgórzach, gdy Aurelia przemierzała kolejne kilometry w swoim wysłużonym Peugeotem. Skąpany w południowym blasku prowansalski krajobraz zdawał się niezmieniony od czasów, gdy przemierzała go para kochanków – Chopin i George Sand. Te same winnice wspinały się po zboczach, te same pola lawendy upajały zmysły intensywnym aromatem, te same kamienne domy z czerwonymi dachówkami witały podróżnych cieniem swych okiennic. Wiatr, niosący zapach rozgrzanej ziemi i ziół, muskał twarz Aurelii, wplatając się w jej rozwiane włosy.
Zatrzymała się na lunch w urokliwej Valence, miasteczku nad Rodanem, gdzie wyobraźnia podsuwała jej obrazy z przeszłości. Czyż nie właśnie tutaj, w cieniu platanów, nie zatrzymał się powóz wiozący słynnych kochanków? W każdym razie o ich postoju w tym urokliwym miasteczku wspomniane jest w książeczce „Ich pierwsze lato w Nohant”…
Wybrała niewielką restaurację z tarasem, nieopodal głównej drogi, skąd rozciągał się widok na leniwie płynącą rzekę. Zamawiając café au lait, Aurelia otworzyła notes i zaczęła szkicować zarys sceny, w której George Sand, zaniepokojona kaszlem Chopina, nalega, by zatrzymać się na odpoczynek. Wyobrażała sobie ich zmęczonych podróżą, lecz rozpromienionych wzajemną obecnością. Słyszała niemal stukot kopyt koni, gwar rozmów i śmiech dobiegający z oddali.
– Mademoiselle podróżuje sama? – zapytała kelnerka, przerywając jej zadumę. Starsza kobieta, o twarzy pooranej zmarszczkami niczym mapa starożytnego miasta, uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Tak, jadę do Nohant – odpowiedziała Aurelia, zamykając notes.
– Ach, do posiadłości George Sand! – Kelnerka ożywiła się, jej oczy zalśniły wspomnieniem. – Moja babcia opowiadała, że jej babcia widziała ich tutaj, w 1839 roku. Podobno Chopin był bardzo blady i zmęczony podróżą. Kasłał nieustannie, a George Sand, choć ubrana po męsku i z cygarem w dłoni, troszczyła się o niego z czułością matki. Zamawiała dla niego bulion z kurczaka i pilnowała, żeby jadł, co chwilę podając mu chusteczkę do otarcia ust. Mówiła do niego cicho, on uśmiechał się słabo, ściskając jej dłoń.
Aurelia słuchała z zapartym tchem, chłonąc każdy szczegół opowieści. Wyobraźnia podsuwała jej coraz wyraźniejsze obrazy: bladą twarz Chopina, zaniepokojony wzrok George Sand, dym z jej cygara wirujący w powietrzu. Czuła niemal namacalnie atmosferę tamtego dnia, słyszała szum rzeki, gwar rozmów, a nawet cichy kaszel kompozytora. Nagle poczuła przypływ inspiracji. Wiedziała, że musi dopisać tę scenę do swojej powieści. Sięgnęła po notes i zaczęła pisać, starając się uchwycić magię chwili i emocje, które unosiły się w powietrzu tamtego letniego dnia w Valence. Każdy taki szczegół, każda opowieść przekazywana z pokolenia na pokolenie była dla niej bezcenna. Jako dziennikarka wiedziała, że właśnie w takich osobistych historiach kryje się prawda o ludziach i czasach.
Słońce chyliło się ku zachodowi, malując niebo w odcieniach pomarańczy i fioletu, gdy Aurelia kończyła pisać. Zamknęła notes z westchnieniem, czując, że jest bliżej zrozumienia nie tylko historii swoich bohaterów, ale i samej siebie.
– A wie pani – kontynuowała kelnerka, stawiając na stole talerz z ciepłymi, pachnącymi croissantami – że mamy tu stary fortepian z tamtej epoki? Stoi w sali na piętrze. Podobno Chopin musnął jego klawisze, gdy tu odpoczywali. Mówią, że zagrał kilka taktów mazurka, ku uciesze zebranych gości.
Słowa kelnerki wywołały w Aurelii dreszcz emocji. Natychmiast poprosiła o możliwość zobaczenia instrumentu. Kelnerka, uśmiechając się tajemniczo, skinęła głową i zaprowadziła ją na piętro, do niewielkiej, zacisznej sali.
Fortepian, stojący w rogu, nosił wyraźne ślady upływu czasu. Lakier był popękany, klawisze pożółkłe, a na pulpitach widniały rysy i zadrapania. Mimo to instrument emanował jakąś szczególną aurą, jakby wciąż pamiętał dotyk dłoni mistrza. Aurelia podeszła bliżej i delikatnie dotknęła pożółkłych klawiszy. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie smukłe palce Chopina, słysząc w wyobraźni delikatne dźwięki mazurka, który być może grał dla odpoczywających podróżnych. Czuła się, jakby dotykała żywej historii, łącząc się z przeszłością w magiczny sposób.
W jej głowie, niczym iskry, zaczął formować się plan nie tylko artykułu, ale całej książki. Nie chciała jednak pisać kolejnej, suchej biografii czy opisu podróży śladami słynnych kochanków. Jej zamysł był inny, bardziej ambitny. Chciała połączyć przeszłość z teraźniejszością, pokazać, jak historia Chopina i George Sand wciąż żyje w tych miejscach, w opowieściach ludzi, w starych fortepianach, w kawiarnianych stolikach, w każdym kamieniu i źdźble trawy prowansalskiej ziemi. Chciała opowiedzieć historię o miłości, sztuce i o tym, jak przeszłość przenika się z teraźniejszością, tworząc niepowtarzalną tkankę ludzkiego doświadczenia. Otworzyła notes i zaczęła zapisywać kolejne myśli, słowa płynęły wartko, niczym wody Rodanu, niosąc ze sobą emocje, obrazy i dźwięki tej niezwykłej podróży.
Wróciła do samochodu z nową energią, czując, jak inspiracja płynie w jej żyłach niczym prowansalskie wino. Otworzyła notes na świeżej stronie i z mocą zapisała: „Rozdział drugi: Śladami miłości przez Prowansję”. Pod spodem, starannym pismem, naszkicowała pierwsze zdania: „Są miejsca, gdzie czas płynie inaczej. Gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością tak płynnie, jak wody Rodanu mieszają się z morzem. Jadąc śladami Chopina i George Sand, odkrywam nie tylko ich historię, ale także setki innych historii, które przez prawie dwieście lat nawarstwiały się jak słoje w pniu drzewa, tworząc wielobarwną mozaikę ludzkich losów…”
Przed nią rozciągała się jeszcze długa droga, wijąca się przez serce Francji, przez regiony, które w 1839 roku powóz z Chopinem i George Sand pokonywał przez wiele godzin, a może i dni. Aurelia wyobrażała sobie ich podróż, trudną i długą, lecz przepełnioną miłością i wzajemnym zrozumieniem. Czuła, że każdy kilometr jej własnej podróży przybliża ją nie tylko do Nohant, celu pielgrzymki wielbicielki George Sand, ale także do zrozumienia istoty tej niezwykłej historii miłosnej, tak innej od wszystkich, które znała.
Włączyła radio, mając nadzieję na towarzyszące jej w podróży dźwięki francuskiej „szanson”. Jakby przez przypadek, a może przez przeznaczenie, z głośników popłynęły dźwięki Ballady F-dur Chopina. Romantyczna muzyka wypełniła wnętrze samochodu, otaczając Aurelię aurą romantyzmu i nostalgii. Uśmiechnęła się do swych myśli. Jej podróż dopiero się zaczynała, a już czuła, że będzie to jedna z najważniejszych przygód w jej życiu. Przygoda, która pozwoli jej nie tylko odkryć tajemnice przeszłości, ale także lepiej zrozumieć samą siebie.
Nacisnęła pedał gazu i ruszyła przed siebie w stronę zachodzącego słońca, niosąc w sercu melodię Chopina i nadzieję na niezapomniane przeżycia.
3.
Krajobraz za oknem przesuwał się jak film wyświetlany w przyspieszonym tempie. Autostrada, niczym betonowa rzeka, niosła Aurelię przez pola słoneczników, które zdawały się kłaniać w stronę zachodzącego słońca. Potem krajobraz zmienił się, autostrada ustąpiła miejsca krętym drogom, wijącym się pomiędzy wzgórzami porośniętymi gęstymi lasami. Małe miasteczka, niczym perły nanizane na sznur drogi, witały ją urokliwymi rynkami, na których staruszkowie grali w bule, i wiekowymi kościołami, których strzeliste wieże zdawały się sięgać nieba. Z każdym kilometrem Aurelia czuła, jak narasta w niej ekscytacja. Zbliżała się do Berry, krainy George Sand, miejsca, które od dawna rozpalało jej wyobraźnię.
W drodze przydarzyła się jej niewielka przygoda. W jednym z miasteczek, zatrzymując się na chwilę, aby kupić wodę, natknęła się na antykwariat. Nie mogła się oprzeć pokusie i weszła do środka. W gąszczu starych książek, map i rycin, odnalazła pierwsze wydanie „Zimy na Majorce” George Sand. Książka była zniszczona, z pożółkłymi stronami i wytartą okładką, ale dla Aurelii była to prawdziwa perełka. Zakupiła ją bez wahania, ciesząc się, że jej podróż obdarowała ją takim skarbem.
Gdy droga przekraczała administracyjną granicę prowincji Beery, słońce pomału chyliło się ku zachodowi, malując niebo w odcieniach pomarańczy, fioletu i różu, tworząc spektakl barw, który zaprał Aurelii dech w piersiach. Zatrzymała samochód na poboczu, aby zrobić zdjęcie. W oddali, na tle płonącego nieba, zamajaczyły ruiny średniowiecznego zamku. „Ciekawe, czy George Sand i Chopin też nim przechodzili?” – pomyślała. Wróciła do samochodu i ruszyła dalej, zanurzona w myślach o słynnych kochankach. Wyobrażała sobie, jak tę samą drogę, prawie dwieście lat temu, pokonywał powóz z Chopinem, George Sand i dwójką jej dzieci. Droga wtedy była pełna wybojów, podróż długa i męcząca. Jak znosił ją chory na gruźlicę Chopin? Czy George Sand, zawsze silna, niezależna i pełna energii, dzielnie i nieustająco dawała mu pociechę i wsparcie? Czy pomagała mu znosić trudy podróży, otarła mu pot z czoła, podawała lekarstwa? A dzieci, Maurice i Solange, czy rozumiały trud i niedogodności podróży? Czy były niecierpliwe i marudne, czy też starały się być grzeczne i nie dokładać matce trosk? Aurelia zastanawiała się, jak wyglądały ich relacje, jakie rozmowy prowadzili, jak spędzali czas w zamkniętej przestrzeni powozu. Czy Chopin opowiadał im o czasach swego dzieciństwa w Warszawie? Czy George Sand czytała im swoje opowiadania? – Takie właśnie myśli towarzyszyły Aurelii przez całą drogę, przeplatając się z wrażeniami z jej własnej podróży.
Zatrzymała się znowu, już po raz ostatni, tym razem w małej kawiarence przy drodze. Zamawiając kawę, zagadnęła barmankę, starszą kobietę o twarzy pooranej zmarszczkami. Opowiedziała jej o swojej fascynacji George Sand i Chopinem. Barmanka uśmiechnęła się i powiedziała:
– W naszym regionie wszyscy ich pamiętają. To część naszej historii. George Sand była niezwykłą kobietą, a Chopin… ach, jego muzyka wciąż unosi się w powietrzu.
Te słowa utwierdziły Aurelię w przekonaniu, że jej podróż ma sens. Że jest na tropie czegoś ważnego, czegoś, co pomoże jej zrozumieć nie tylko historię miłości dwóch artystów, ale także ludzką naturę, siłę uczuć i potęgę sztuki.
Zapłaciła za kawę, pozostawiając barmance sowity napiwek i po kilku minutach znowu siedziała za kierownicą. Po kilku kolejnych – La Châtre wyłoniło się zza horyzontu otulone wczesnym zmierzchem niczym senna wizja. Widok dachów krytych czerwoną dachówką i strzelistej wieży kościoła św. Marcina sprawił, że Aurelia westchnęła z ulgą. Zmęczenie dawało o sobie znać po wielogodzinnej jeździe, ale ekscytacja na myśl o jutrzejszej wizycie w Nohant dodawała jej energii. Jeszcze podczas jazdy, korzystając z zestawu głośnomówiącego, zadzwoniła do hotelu Berry, aby zarezerwować pokój. Głos recepcjonisty, starszego pana o miłym, uspokajającym sposobie mówienia, potwierdził rezerwację i życzył jej szybkiego przyjazdu na miejsce.
Hotel okazał się urokliwym miejscem, z kamienną fasadą porośniętą bluszczem i zacisznym ogródkiem, w którym kwitły róże. W recepcji przywitał ją ten sam starszy pan, którego głos słyszała przez telefon. Miał sympatyczną, pomarszczoną twarz i życzliwy uśmiech.
– Witamy w La Châtre, mademoiselle! Mam nadzieję, że podróż minęła bez problemów? – zapytał, wręczając jej klucz.
– Tak, dziękuję – odpowiedziała Aurelia, odwzajemniając uśmiech.
– Pokój numer 12, na pierwszym piętrze. Z widokiem na rynek.
Pokój był prosty, ale przytulny, urządzony w stylu prowansalskim, z drewnianymi meblami i jasnymi ścianami. Z okna roztaczał się widok na malownicze ulice miasteczka, na których powoli zapalały się latarnie. Aurelia usiadła na brzegu łóżka, zmęczona, ale zadowolona. Rozpakowała walizkę, wyjęła zakupioną w antykwariacie „Zimę na Majorce” i położyła ją na stoliku nocnym. Przed nią już tylko niecałe 10 km od Nohant, miejsca, które od dawna rozpalało jej wyobraźnię. Jutro, wreszcie, zobaczy posiadłość George Sand, przespaceruje się po ogrodzie, w którym kiedyś spacerował Chopin, dotknie historii, która od tak dawna ją fascynowała.
Postanowiła jeszcze wyjść na krótki spacer, aby poczuć atmosferę miasteczka. W pobliskiej restauracji zjadła lekki posiłek, rozmawiając z kelnerką o Nohant i George Sand. Kelnerka, młoda dziewczyna o imieniu Sophie, z entuzjazmem opowiadała o słynnej pisarce i jej związku z Chopinem. „W Nohant czuć ich obecność” powiedziała Sophie. „To magiczne miejsce.” Te słowa jeszcze bardziej rozbudziły ciekawość Aurelii.
Wróciła do hotelu, pełna wrażeń i oczekiwań. Zamknęła oczy, wsłuchując się w dźwięki dochodzące z ulicy – głosy przechodniów, szum samochodów, dalekie dźwięki muzyki.
Zasypiając, śniła o Chopinie, George Sand i ich niezwykłej miłości, która rozwijała się w cieniu drzew w Nohant.
4.
Poranek w La Châtre przywitał Aurelię delikatnym różowym światłem, które sączyło się przez szczelinę w zasłonach, malując na przeciwległej ścianie efemeryczne wzory. Obudziła się jeszcze przed wschodem słońca, z dziwnym uczuciem lekkości i niecierpliwości bulgoczącej gdzieś głęboko w podbrzuszu. Przez chwilę leżała nieruchomo, wsłuchując się w ciszę pogrążonego we śnie miasteczka. Gdzieś w odległej uliczce zaszczekał pies, a ulicznym latarniom, niczym znużonym strażnikom, powoli gasły światła, ustępując miejsca bladym promieniom słońca, które z każdą chwilą nabierały siły i jasności. Zapach świeżo parzonej kawy wkradał się pod drzwi, kusząc i obiecując energię na cały dzień.
Aurelia wstała z łóżka i podeszła do okna. Z jej pokoju na pierwszym piętrze roztaczał się widok na rynek, na którym już pojawiali się pierwsi sprzedawcy, rozstawiając swoje stragany z lokalnymi produktami. Kobieta w kolorowej sukience układała starannie kosze z truskawkami, a starszy pan w berecie rozstawiał stoliki z książkami. Życie w La Châtre budziło się powoli, leniwie, niczym kot wygrzewający się w promieniach słońca.
Ubrała się szybko, wybierając wygodne, lekkie ubranie – jasną, lnianą bluzkę z haftowanymi kwiatami i wygodne, sprane dżinsy. Na stopy włożyła swoje ulubione sandały, które nosiła już od lat. Swoje długie, ciemne włosy splotła w luźny warkocz. Spojrzała w lustro. Na jej twarzy malowała się mieszanka ekscytacji i niepokoju. Czy Nohant spełni jej oczekiwania? Czy poczuje tam obecność George Sand i Chopina? Jej wzrok padł na leżącą na stoliku nocnym książkę o George Sand, którą kupiła wczoraj w antykwariacie. „Historia mojego życia” – głosił tytuł na wytartej okładce. Delikatnie pogładziła okładkę, czując niemal dotyk historii, ciężar minionych lat i ludzkich losów. Pomyślała o sile i niezależności Sand, o jej odwadze w łamaniu społecznych konwenansów, o jej miłości do sztuki i wolności. Czy ona sama miała w sobie tyle odwagi? Czy potrafiłaby żyć tak pełnią życia, tak jak George Sand? – Z tymi myślami wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Na korytarzu unosił się zapach świeżych croissantów. Nohant czekało.
W małej, przytulnej hotelowej restauracji, z oknami wychodzącymi na zaciszny ogródek, śniadanie było skromne, ale przepyszne. Świeże, lekko chrupiące croissanty, pachnące słodkim masłem, rozpływały się w ustach. Lokalny dżem z czarnych porzeczek z delikatną nutą gorzkiej czekolady idealnie komponował się z ich smakiem. Do tego mocna, aromatyczna kawa, która dodawała energii i rozbudzała zmysły. Aurelia delektowała się każdym kęsem, ciesząc się chwilą wytchnienia i ciszą, którą przerywał tylko cichy szum ekspresu do kawy i dyskretne stukanie sztućców.
Przy sąsiednim stoliku starsze małżeństwo siedziało w milczeniu, dzieląc się croissantem. Mężczyzna, z siwymi włosami i życzliwym uśmiechem, odrywał delikatnie kawałki ciasta i podawał je żonie, która z wdzięcznością je przyjmowała. Wyglądali na szczęśliwych i zakochanych, mimo upływu lat. Aurelia obserwowała ich ukradkiem, z nutą zazdrości i tęsknoty za takim rodzajem cichego zrozumienia i bliskości.
Nagle usłyszała znajomy głos. To był recepcjonista, ten sam sympatyczny starszy pan co wczoraj, z uśmiechem witający gości. Pamiętał jej zainteresowanie George Sand i podszedł do jej stolika.
– Wie pani, pani Aurelio, oprócz Nohant są jeszcze inne ciekawe miejsca związane z pisarką – powiedział, pochylając się nieco do przodu i obniżając głos, jakby zdradzał jej tajemnicę. – Warto zobaczyć kapliczkę w Vic, gdzie Sand bywała często, szukając natchnienia. Mówią, że wciąż czuć tam jej obecność… Albo stary młyn nad rzeką Indre, który opisywała w swoich powieściach. Kamienie pamiętają jej kroki, a szum wody szepce jej historie. A tutaj, w La Châtre, jest dom, gdzie mieszkała jako młoda dziewczyna. Można tam zajrzeć i poczuć atmosferę jej dzieciństwa.
Aurelia słuchała z zapartym tchem, robiąc notatki w małym, skórzanym notesie, który zawsze nosiła przy sobie. Każda informacja zdawała się być dla niej skarbem, kolejnym elementem układanki, którą próbowała ułożyć, aby zrozumieć tajemnicę geniuszu George Sand. Czuła, jak jej serce bije mocniej, a niecierpliwość narasta. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy te miejsca, dotknie historii i poczuje ducha wielkiej pisarki.
– Dziękuję panu za cenne wskazówki – powiedziała Aurelia, uśmiechając się wdzięcznie. – Na pewno skorzystam z pana rad.
– Proszę bardzo, mademoiselle. Niech pani odkryje magię naszego regionu – odpowiedział recepcjonista, odwzajemniając uśmiech. – I udanej podróży do dworku George Sand!
W drodze do Nohant, między polami słoneczników skąpanych w złocistym blasku poranka, Aurelia zatrzymała się przy małym, uroczym straganie przy drodze. Drewniany stolik, przykryty kraciastym obrusem, uginał się pod ciężarem lokalnych produktów – słoików z miodem, koszyków z truskawkami i malinami, wianków z polnych kwiatów. Za straganem stał starzec o twarzy pooranej słońcem i błękitnych, mądrych oczach, które zdawały się przenikać na wylot. Na jego głowie widniał wyblakły od słońca kapelusz, a w ustach tkwiła wytarta fajka, z której unosił się cienki strużyk dymku. Słoiki miodu, ustawione równo w rzędach, lśniły w porannym świetle jak bursztyny, kusząc swoim złocistym blaskiem.
– Skąd ten miód? – zapytała Aurelia, zaintrygowana ich pięknem.
– Z łąk niedaleko Nohant, mademoiselle – odpowiedział mężczyzna, a głos miał niski i melodyjny, jak szum pszczół w letnie popołudnie. – Te tereny George Sand znała jak własną kieszeń. Każda pszczoła, każdy kwiat, każde drzewo – to była jej ziemia. Wędrowała tymi ścieżkami, czerpiąc natchnienie z natury, z piękna tej krainy.
Aurelia kupiła słoik miodu, zauroczona opowieścią starca. Mężczyzna, widząc jej zainteresowanie, zaczął opowiadać dalej:
– Wie pani, ludzie przyjeżdżają do Nohant z różnych powodów. Jedni szukają inspiracji, tak jak pani, inni – odpowiedzi na życiowe pytania. A jeszcze inni przyjeżdżają, żeby po prostu pobyć w bliskości historii, dotknąć czegoś niezwykłego. Ta posiadłość ma w sobie coś magicznego. Jakby duchy Sand i Chopina wciąż tam mieszkały, przechadzając się po ogrodzie, szepcząc swoje historie wieczornym wiatrom.
Starzec uśmiechnął się tajemniczo, a jego oczy zabłysły niezwykłym blaskiem. Wsiadając na powrót do samochodu czuła, jak dreszcz przechodzi po plecach. Każdy kilometr przybliżał ją do celu. Do miejsca, które od lat było w centrum jej marzeń i fascynacji. Nohant stawało się coraz bliżej, a jej serce biło coraz mocniej, jakby przeczuwając niezwykłe przeżycia, które ją tam czekały. W powietrzu czuć było magię, tajemnicę, historię, która wkrótce miała się stać jej własną.
5.
Ostatni zakręt drogi, wysypany białym żwirem, skrzypiał pod kołami samochodu. Aurelia wjechała na długi podjazd, wysadzany szpalerem wiekowych platanów, których gałęzie, ciężkie od liści, tworzyły nad nią zielony tunel. Słońce, przedzierając się przez listowie, malowało na ziemi efemeryczne wzory. Serce Aurelii biło coraz mocniej, gdy ujrzała ją – posiadłość George Sand, wyłaniającą się zza drzew niczym zjawa z przeszłości. Dom, zbudowany z jasnego kamienia, z zielonymi okiennicami i spadzistym dachem, wyglądał tak, jakby czas nie miał nad nim władzy. Otaczał go ogród, pełen starych, majestatycznych drzew, które szumiały łagodnie na wietrze, jakby szepcząc dawno zapomniane historie. Aurelia zatrzymała samochód i przez chwilę siedziała nieruchomo, chłonąc atmosferę tego miejsca, wsłuchując się w szelest liści, śpiew ptaków i dźwięk dalekiego dzwonu kościelnego. Poczuła, jakby cofnięta się w czasie, przeniesiona do innej epoki, gdzie życie płynęło wolniej, a świat wydawał się bardziej harmonijny.
Wysiadając z samochodu, zauważyła starszą kobietę w słomkowym kapeluszu, pielącą kwiatową rabatę przy wejściu do domu. Kobieta uśmiechnęła się do niej życzliwie.
– Bonjour, Mademoiselle. Witamy w Nohant – powiedziała z lekkim ukłonem. Czy przyszła pani na zwiedzanie?
– Bonjour, madame. Tak, właśnie – odpowiedziała Aurelia, odwzajemniając uśmiech. – Jestem zauroczona tym miejscem.
– To magiczne miejsce, Mademoiselle. Pełne historii i piękna. Niech pani się nim nacieszy.
Zwiedzanie zaczęła od ogrodu, który otaczał dom niczym zielona, pachnąca oaza. Spacerowała alejkami wysypanymi żwirem, między kwiatowymi rabatami, na których kwitły róże, lilie, hortensje i inne kwiaty, których nazw nie znała. Starannie przystrzyżone żywopłoty tworzyły labirynt zielonych ścian, a wśród gałęzi drzew przebłyskiwały promienie słońca. Wyobrażała sobie Chopina, spacerującego wśród tych samych drzew, z notatnikiem w ręku, szukającego natchnienia do swoich nieśmiertelnych dzieł. Słyszała w wyobraźni dźwięki jego muzyki, delikatne i melancholijne nuty walców i nokturnów, unoszące się wśród gałęzi drzew. W głębi ogrodu, za szpalerem różanych krzewów, zauważyła mały, zaciszny staw, w którym odbijały się chmury i korony drzew. Powierzchnia wody była gładka i nieruchoma, jak lustro. Usiadła na kamiennej ławeczce nad brzegiem stawu, zamykając oczy i oddając się marzeniom. Czuła, jak spokój i harmonia tego miejsca przenika ją całą, uspokajając jej zmysły i napełniając ją poczuciem głębokiego spełnienia. W tej chwili zrozumiała, dlaczego George Sand wybrała właśnie to miejsce na swój dom. To był jej azyl, jej schronienie przed światem, miejsce, w którym mogła tworzyć, kochać i żyć w zgodzie ze sobą i naturą.
W końcu, z sercem pełnym oczekiwania, przekroczyła próg domu. Zapach starego drewna i wosku pszczelego zmieszał się z aromatem suszonych ziół, unoszącym się z niewidocznej spiżarni. Wnętrza były przestronne i jasne, z wysokimi sufitami i dużymi oknami, przez które wpadały słupy słonecznego światła. Urządzone w stylu typowego francuskiego dworku, pełne były antycznych mebli, obrazów i bibelotów, które zdawały się opowiadać historię minionych lat.
Przewodnik, starszy pan o życzliwym uśmiechu i głosem pełnym pasji, przedstawił się jako Monsieur Dubois. Z ogromną erudycją opowiadał o historii posiadłości, o życiu George Sand i Fryderyka Chopina, o ich przyjaciołach, gościach i codziennych zwyczajach. Aurelia słuchała z uwagą, chłonąc każde słowo, każdy detal. Widziała przedmioty codziennego użytku – kałamarz z piórem, którym Sand pisała swoje powieści, filiżanki do kawy, z których pił Chopin, haftowane poduszki na sofie, gdzie prowadzili długie, nocne rozmowy. Meble, książki, obrazy – wszystko to były ślady życia dwóch wybitnych artystów, którzy niegdyś zamieszkiwali te mury. Czuła, jakby była częścią tej historii, jakby jej dotykała, oddychała tym samym powietrzem, którym oni kiedyś oddychali.
– W tym salonie George Sand organizowała swoje słynne przyjęcia – mówił Monsieur Dubois, wskazując na przestronny pokój z kominkiem i dużym, owalnym stołem. – Gościli tu najwybitniejsi artyści, pisarze i muzycy epoki. Wieczorami rozbrzmiewała tu muzyka, a rozmowy toczyły się do późna w noc.
– A gdzie Chopin komponował? – zapytała Aurelia, zaintrygowana.
– Proszę za mną, Mademoiselle – odpowiedział przewodnik, prowadząc ją na pierwsze piętro. – W tym pokoju miał swój fortepian. Stoi w tym samym miejscu do dziś.
W jednym z pokoi, na pierwszym piętrze, Aurelia doznała głębokiego wzruszenia. Zobaczyła instrument, stary Pleyel, zniszczony czasem, z pożółkłymi klawiszami i rysami na politurze, ale wciąż piękny i pełen magii. W jej wyobraźni ożywały dźwięki muzyki Chopina, pełne emocji, tęsknoty i miłości…
Łzy napłynęły jej do oczu. To był moment, w którym czuła, że jej podróż zaczyna przynosić owoce – odnajdywała w sobie spokój, inspirację i głębokie poczucie spełnienia. Delikatnie dotknęła klawiatury fortepianu, czując chłód kości słoniowej. Zamknęła oczy i przez chwilę trwała w bezruchu, wsłuchując się w ciszę, która zdawała się niosła echa dawno wybrzmiałych dźwięków. W tej chwili zrozumiała, dlaczego George Sand i Fryderyk Chopin wybrali właśnie to miejsce na swój azyl. To było miejsce pełne magii, historii i piękna, miejsce, w którym sztuka i życie przenikały się wzajemnie.
– Czy mogę? – zapytała szeptem Monsieur Dubois, wskazując na fortepian.
– Przykro mi, Mademoiselle. To bezcenny zabytek. Nie wolno na nim grać. – odpowiedział przewodnik z delikatnym uśmiechem.
Aurelia skinęła głową ze zrozumieniem, choć w głębi serca poczuła ukłucie rozczarowania. Mimo to, magia miejsca nie zniknęła. Stanie tak blisko instrumentu, na którym tworzył Chopin, było samo w sobie doświadczeniem niezwykłym. Wychodząc z Nohant, Aurelia czuła się odmieniona. Dotyk historii, piękno przyrody i duch wielkich artystów, którzy niegdyś zamieszkiwali te mury, napełniły ją poczuciem głębokiego spokoju i inspiracji. Zrozumiała, że prawdziwe piękno i sztuka trwają wiecznie, przeciwstawiając się upływowi czasu, i że ich echo można odnaleźć w najcichszych zakamarkach duszy, jeśli tylko potrafimy się na nie otworzyć.
6.
W trakcie zwiedzania, gdy Monsieur Dubois, starszy pan o łagodnym głosie i niezwykłej wiedzy, z pasją opowiadał o zwyczajach towarzyskich panujących w Nohant za czasów George Sand, Aurelia zauważyła mężczyznę w podobnym wieku jak ona, który, także podobnie jak ona wydawał się pochłonięty historią posiadłości. Miał ciemne, krótkie włosy lekko falujące na skroniach, rogowe okulary na nosie, które dodawały mu intelektualnego wyrazu, starannie uformowany kilkudniowy zarost i intensywne, niebieskie oczy, które z żywym zainteresowaniem śledziły każdy ruch przewodnika. Mężczyzna robił notatki w małym, skórzanym notesie, co chwilę unosząc wzrok i chłonąc atmosferę miejsca. Ubrany był w prostą, ale elegancką, lnianą koszulę i spodnie w jasnym odcieniu beżu. Całość jego wyglądu sugerowała osobę z wyrafinowanym gustem i zamiłowaniem do detali. Aurelia wyczuwała w nim tę samą wrażliwość i zainteresowanie sztuką, które sama posiadała. Czuła się nieswojo pod jego spojrzeniem, ale jednocześnie intrygował ją. Wyczuwała w nim tę samą wrażliwość i zainteresowanie sztuką, które sama posiadała. Wydawał się pochłonięty opowieścią Dubois, jednak co chwilę zerkał w stronę Aurelii, jakby chcąc się upewnić, że ona również chłonie każde słowo. W chwili, gdy przewodnik zrobił przerwę na oddech i zadawanie pytań, mężczyzna wykorzystał okazję i zwrócił się do Aurelii.
– Zdumiewające, ileż można wyczytać z tego spojrzenia – powiedział mężczyzna cichym, niemal konspiracyjnym tonem, wskazując na kopię portretu Chopina pędzla Delacroix, zdobiącą ścianę. – Geniusz i cierpienie, dwa oblicza tego samego medalu, prawda?
Aurelia odwróciła się ku niemu, zaskoczona nie tylko trafnością spostrzeżenia, ale i subtelną ironią, która w nim pobrzmiewała.
– Istotnie – odparła, posyłając mu delikatny uśmiech. – Choć muszę przyznać, że oryginał w Luwrze robi nieco większe wrażenie. Być może to kwestia oświetlenia, a może po prostu brakuje mi tutaj tłumu turystów, żeby poczuć się jak prawdziwy koneser sztuki. Ale przyznaję, że tutaj obraz przemawia do mnie całą swoją… prowincjonalną szczerością. To spojrzenie mówi więcej niż tysiąc słów, choć być może mówi je nieco głośniej.
Mężczyzna pogodnie się do niej uśmiechnął.
– Nazywam się Robinson McClellan – przedstawił się, wyciągając do niej rękę.
– Aurelia – odparła, odwzajemniając uścisk. Jego dłoń była ciepła i sucha.
– Czy jest Pani znawczynią twórczości Chopina? – zapytał Robinson, wciąż patrząc na portret.
– Powiedziałabym, że po prostu wielbicielką – odpowiedziała Aurelia. – Jego muzyka zawsze porusza mnie do głębi.
– To tak jak mnie… dodał i na chwilę zamilkł. – Niezwykłe miejsce, w końcu westchnął – prawda? – kontynuował cichym, ciepłym głosem, uśmiechając się lekko. Jego głos miał w sobie melodyjność, która zaintrygowała Aurelię.
– Rzeczywiście – odpowiedziała, odwzajemniając uśmiech. – Czuję się tu niemal jak w innym świecie. Jakbym przeniosła się w czasie.
– Ja również – odparł, jego niebieskie oczy błyszczały za szkłami okularów. Jakby czas się tu zatrzymał. A ta atmosfera… czuje Pani tę aurę twórczości?
– Tak, to niesamowite. Wyobrażam sobie Chopina siedzącego przy fortepianie, a George Sand piszącą przy biurku… – Aurelia urwała, zamyślając się na chwilę. – A Pan interesuje się szczególnie którymś z tej dwójki?
– Obojgiem, szczerze mówiąc. Ale chyba bardziej Chopinem. Jestem muzykiem – dodał z nutą nieśmiałości w głosie.
– Naprawdę? To wspaniałe! – Aurelia uśmiechnęła się szeroko, jej oczy rozbłysły. – Ja też kocham muzykę, choć tylko jako słuchaczka.
Przewodnik odchrząknął, dając znak, że zwiedzanie jest kontynuowane. Aurelia i nieznajomy muzyk wymienili jeszcze jedno, szybkie spojrzenie, nim ponownie skierowali uwagę na Monsieur Dubois. Aurelia czuła jednak, że ta przelotna rozmowa nie będzie ostatnią. Coś jej podpowiadało, że jeszcze się spotkają.
I rzeczywiście. Po zakończeniu zwiedzania, gdy Aurelia opuszczała posiadłość, krocząc po żwirowej ścieżce w otoczeniu starodawnych drzew, zauważyła tego samego mężczyznę siedzącego w zacienionym ogródku kawiarni „Le Petit Nohant”, położonej nieopodal bramy wejściowej. Na stoliku przed nim stała filiżanka kawy i otwarty notes, w którym coś zapisywał. Zawahała się przez chwilę, nerwowo przebierając palcami pasek torebki, ale potem, kierowana impulsem, postanowiła podejść. Czuła nieodpartą potrzebę podtrzymania tej przelotnej znajomości, jakby los sam dawał jej znak.
– Przepraszam, czy mogę się dosiąść? – zapytała Aurelia, zatrzymując się przy niewielkim, okrągłym stoliku. Jej serce biło nieco szybciej, a w żołądku czuła przyjemne łaskotanie.
Robinson uniósł wzrok znad notatnika, w którym coś skrupulatnie notował. Uśmiechnął się życzliwie, a jego niebieskie oczy zalśniły w promieniach zachodzącego słońca.
– Ależ oczywiście, proszę – odpowiedział, wskazując na wolne krzesło naprzeciwko. – Właściwie to sam się zastanawiałem, czy nie poprosić o towarzystwo, żeby ta idylliczna sceneria nie uderzyła mi zanadto do głowy. Serwują tu całkiem znośną kawę, a ponoć ich tarta tatin jest w stanie doprowadzić do chwilowego zawieszenia niewiary. Może się pani skusi?
Aurelia uśmiechnęła się, rozbawiona jego słowami.
– Chętnie, kawa brzmi kusząco. Tarta tatin… może innym razem, nie chcę przesadzać z cudami na sam początek znajomości.
Robinson zaśmiał się cicho.
– Rozsądne podejście. W takim razie poproszę o dwie kawy – powiedział, patrząc na swoją opustoszałą filiżankę, po czym skinął na kelnera, który zręcznie lawirował między stolikami, balansując z tacą pełną filiżanek. – A może jednak mimo wszystko skusi się pani na tartę? Możemy zamówić jedną na pół, żeby ryzyko metafizycznych przeżyć rozłożyć równomiernie.
Aurelia zastanowiła się przez chwilę, wciąż się uśmiechając.
– Niech będzie, tarta tatin na pół. W końcu jestem na wakacjach, mogę sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa. A kto wie, może faktycznie doświadczymy objawienia?
– Oby tylko nie było to objawienie w stylu Prousta – zażartował Robinson. – Chociaż, z drugiej strony, długi esej o smaku tarty tatin mógłby być ciekawym doświadczeniem.
Aurelia rozśmiała się głośno, a jej śmiech rozbrzmiał w ogródku kawiarni jak radosny dzwonek. Czuła, że ta przypadkowa znajomość może okazać się bardziej interesującą, niż się spodziewała.
Okazało się, że Robinson McClellan jest Amerykaninem z Nowego Jorku, muzykiem i badaczem twórczości Chopina. Przyjechał do Nohant, by odnaleźć inspirację do swojego nowego projektu muzycznego, suity inspirowanej pobytem kompozytora u George Sand. Rozmawiali o muzyce, o subtelnościach harmonii Chopina, o romantyzmie i jego odzwierciedleniu w sztuce, o literaturze, o silnej i niezależnej osobowości George Sand, o ich wspólnej fascynacji historią tej niezwykłej pary. Aurelia opowiadała o swojej podróży, o poczuciu pustki, które ją ostatnio ogarniało, o tym, że szuka czegoś, co nada jej życiu nowy sens. Robinson słuchał z uwagą, zadając pytania, dzieląc się swoimi przemyśleniami, a jego spokojne, niebieskie oczy patrzyły prosto w jej twarz. Czuła, że rozumie ją jak nikt inny, że widzi w niej coś więcej, niż ona sama dostrzegała w sobie.
Słońce zachodziło, malując niebo w odcieniach pomarańczu, różu i fioletu, rzucając długie, malownicze cienie na ogród kawiarni. W powietrzu unosił się słodki zapach kwitnących lip i aromat świeżo parzonej kawy.
W tym nastrojowym momencie, gdy świat dookoła zdawał się zwalniać tempa, Aurelia doznała olśnienia. Poczuła, że ten dzień, ta przypadkowa rozmowa, jest początkiem czegoś nowego, czegoś ważnego. W towarzystwie Robinsona czuła, że odnajduje nie tylko pokrewną duszę, ale i iskrę nadziei, że jej poszukiwania wreszcie przyniosą efekt. Poczuła, jak w jej sercu rodzi się ciepło, a pustka, która ją dręczyła, zaczyna się wypełniać czymś nowym, czymś niezwykłym.
7.
Następnego dnia, jakby za sprawą milczącego porozumienia, ponownie spotkali się w kawiarni „Le Petit Nohant”. Słońce sączyło się przez markizy, rzucając plamy światła na stoliki. Aurelia zamówiła swoją ulubioną kawę, a Robinson, z uśmiechem, poprosił o herbatę z cytryną. Atmosfera między nimi była lekka i przyjemna, jakby znali się od lat. W powietrzu unosił się aromat świeżych croissantów i kwitnących lip.
– Wiesz, myślałem o tym, co wczoraj mówiłaś o poszukiwaniu inspiracji – zaczął Robinson, przeczesując palcami swoje ciemne włosy. – George Sand czerpała ją z tej ziemi, z ludzi, z historii tego regionu. Może my też powinniśmy zanurzyć się głębiej w atmosferę Berry?
Aurelia uniosła brwi, zaintrygowana.
– Co masz na myśli?
Robinson uśmiechnął się tajemniczo i wyciągnął z torby starą, lekko pożółkłą mapę regionu, rozprostowując ją ostrożnie na stoliku. Palcem wskazał punkt nieopodal Nohant.
– Słyszałem o ruinach zamku Sarzay – powiedział, jego oczy błyszczały entuzjazmem. – Podobno Sand opisała go w jednej ze swoich powieści.
– W „Młynarzu z Angibault” z 1845 roku – wtrąciła.
– No właśnie… – kontynuował nie zbity z pantałyku – To niewielki, zapomniany zakątek, ale podobno przesiąknięty historią. Możemy pojechać rowerami. Trasa wiedzie przez najpiękniejsze zakątki Berry, przez pola słoneczników, winnice i ukryte wśród lasów stare kapliczki. Co ty na to?
Aurelia poczuła dreszcz ekscytacji. Propozycja Robinsona była jak zaproszenie do wspólnej przygody, do odkrywania nieznanego świata. Jej dotychczasowe życie było tak przewidywalne, a teraz nagle wszystko zdawało się nabierać nieoczekiwanego kolorytu. Spojrzała na mapę, na linie rysujące drogi i ścieżki, i wyobraziła sobie ich wspólną podróż, wiatr we włosach, słońce na twarzy, rozmowy przerywane tylko śpiewem ptaków.
– Brzmi wspaniale – odpowiedziała, uśmiechając się szeroko. – Jestem za. Kiedy ruszamy?
Robinson uśmiech odwzajemnił. – Choćby jutro rano. Wczesnym rankiem, zanim słońce zacznie mocno grzać. Co ty na to?
– Doskonale – odparła, a jej serce zabiło mocniej na myśl o wspólnej podróży z Robinsonem.
Aurelia znowu poczuła dreszcz ekscytacji. Jej dotychczasowe życie było tak przewidywalne, a teraz nagle wszystko zdawało się nabierać nieoczekiwanego kolorytu. Ta przygoda może przecież okazać się czymś więcej niż tylko zwiedzaniem okolicy. To może być szansa na bliższe poznanie Robinsona, na odkrycie tajemnic, które kryły się za jego ciepłym uśmiechem i zaintrygowanym spojrzeniem. To była szansa na odkrycie… samej siebie.
Nazajutrz, gdy słońce zaledwie zaczynało przebijać się przez poranne mgły, nadając krajobrazowi eteryczny, wręcz magiczny charakter, Aurelia i Robinson wyruszyli na swoją wyprawę. Powietrze było rześkie i pachniało wilgotną ziemią, a rosa osiadała na liściach drzew, mieniąc się w pierwszych promieniach słońca. Wsiedli na rowery, które Robinson wypożyczył poprzedniego dnia, i ruszyli przed siebie.
Droga wiła się leniwie przez malownicze pola, gdzie słoneczniki, zwrócone ku wschodzącemu słońcu, kołysały się lekko na wietrze, tworząc złocistą falę. Zapach świeżo skoszonej trawy mieszał się z delikatnym aromatem dzikiej lawendy, tworząc upojną, letnią kompozycję zapachową. Robinson jechał przodem, niczym przewodnik po krainie George Sand, co chwilę się zatrzymując, by wskazać Aurelii jakiś szczególny widok lub opowiedzieć kolejną historyczną anegdotę.
– Widzisz ten pagórek? – mówił, wskazując w dal, gdzie na horyzoncie rysowała się łagodna linia wzgórz. – Podobno Sand często tędy jeździła konno, obserwując życie okolicznych chłopów i czerpiąc inspirację do swoich powieści. Podobno właśnie tu zrodził się pomysł na „Młynarza z Angibault”.
Aurelia słuchała zafascynowana, chłonąc każde słowo. Wiedza Robinsona nie była sucha i akademicka, lecz pełna życia, opowiadana z pasją i z wrodzonym talentem narracyjnym, która sprawiała, że każda historia stawała się niemal namacalna. Wyobrażała sobie George Sand, jak galopuje po tych samych wzgórzach, z włosami rozwianymi na wietrze, z oczyma utkwionymi w dalekim horyzoncie, poszukując słów, które oddadzą piękno i surowość tej ziemi. Czuła, że dzięki Robinsonowi zaczyna rozumieć nie tylko twórczość pisarki, ale także jej duszę, jej niezwykłą więź z tym miejscem. Z każdym przejechanym kilometrem, z każdą usłyszaną historią, Aurelia czuła, jak jej własne serce otwiera się na piękno i magię Berry, a jej poczucie zagubienia zaczyna ustępować miejsca ciekawości i nadziei.
Ruiny zamku Sarzay pojawiły się nagle, wynurzając się zza zakrętu drogi niczym sen o minionym świecie. Kamienne mury porośnięte dzikim bluszczem, fragmenty baszt wznoszące się ku niebu, okna bez szyb, przez które wpadały smugi słonecznego światła – wszystko to tchnęło tajemnicą i melancholią.
Dotarłszy do ruin zamku Sarzay, Aurelia i Robinson pozostawili rowery u podnóża wzgórza i ruszyli w górę, pośród kamieni porośniętych mchem i bluszczem. Zamek, choć w ruinie, wciąż emanował majestatem minionych wieków. Wiatr świstał w szczelinach murów, jakby opowiadając historie dawnych mieszkańców.
Robinson, z wrodzoną sobie elegancją, opowiadał o historii miejsca. Jego głos, pełen pasji i serdeczności, miał w sobie coś magicznego – dźwięczał jak subtelna melodia, która stopniowo wciągała Aurelię w opowieść. Mówił o George Sand, o jej niezwykłym, niekonwencjonalnym życiu, o burzliwych romansach i artystycznej duszy, o romantyzmie epoki, o muzyce Chopina, która zdawała się być tłem ich wędrówki, unosząc się w powietrzu niczym niewidzialna nić łącząca ich z przeszłością.
– Muzyka Chopina – powiedział w pewnym momencie, zatrzymując się przed wyłamanym oknem, przez które rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na okolicę. – To nie tylko dźwięki. To opowieść o ludzkich emocjach, o tęsknocie, miłości, cierpieniu, o wszystkim, co czyni nas ludźmi.
Aurelia patrzyła na niego, zauroczona. Jego niebieskie oczy miały w sobie głębię oceanu, a gdy mówił o muzyce, zdawały się być jeszcze bardziej intensywne, pełne ognia i namiętności. Czuła, że Robinson nie tylko wie, ale naprawdę rozumie muzykę – rozumie jej duchowy wymiar, jej moc przemawiania do najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy.
Wędrując dalej, dotykali kamieni zamku, które pamiętały czasy George Sand, czasy romantycznych spotkań i artystycznych uniesień. Aurelia czuła, jak rodzi się między nimi więź – najpierw intelektualna, oparta na wspólnej pasji do historii i sztuki, potem coraz bardziej osobista, nacechowana ciepłem, zrozumieniem i czymś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać.
Gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, rzucając długie, melancholijne cienie na kamienne mury, Aurelia uświadomiła sobie, że to, co czuje do Robinsona, wykracza poza zwykłą fascynację. To było jak odkrywanie nieznanego lądu, pełnego tajemnic i niespodzianek, jak usłyszenie muzyki, której się wcześniej nie znało, muzyki, która poruszyła w niej najczulsze struny.
– Wiesz – powiedziała cicho, jej głos ledwie słyszalny pośród szumu wiatru. – Myślałam, że przyjechałam tutaj, aby uciec. A tymczasem zdaje się, że znalazłam coś zupełnie innego. Coś… ważniejszego.
Robinson uśmiechnął się, a w jego oczach pojawił się ciepły, pełen zrozumienia błysk. Nie odpowiedział słowami, lecz jego spojrzenie mówiło więcej niż tysiąc słów. Między nimi, pośród ruin starego zamku, zawiązywała się opowieść, której końca jeszcze nie znali. Opowieść o dwóch duszach, które spotkały się w nieoczekiwanym miejscu i czasie, by wspólnie odkrywać tajemnice życia, miłości i sztuki.
8.
Czas w Nohant płynął z leniwą gracją, snując się niczym nokturn Chopina – pełen subtelnych odcieni i niedopowiedzeń. Każdy dzień przynosił nowe odkrycia, zarówno te związane z życiem George Sand, jak i te znacznie bardziej osobiste. Aurelia i Robinson, niczym para detektywów tropiących ślady przeszłości, przemierzali urokliwe zakątki Berry, odtwarzając w wyobraźni spacery pisarki z Chopinem po malowniczych ogrodach i ciche szepty w zaułkach, gdzie rodziły się jej powieści. Atmosfera tych miejsc, przesycona duchem romantyzmu, zdawała się sprzyjać powstawaniu nie tylko arcydzieł literackich, ale i czegoś zupełnie nowego, delikatnego jak pajęcza nić.
Ich rozmowy, początkowo ostrożne niczym pierwsze takty preludium, stopniowo przechodziły w długie, nasycone pasją dyskusje o muzyce, literaturze, sztuce – i o życiu, które, jak się okazało, może oferować znacznie więcej niż dotychczas przypuszczali. Robinson, z zapałem godnym najlepszego muzykologa, odkrywał przed Aurelią tajemnice harmonii i kontrapunktu, ona zaś, z wrodzoną sobie intuicją literatki, pomagała mu dostrzec poetycki wymiar dźwięków. Każda wymiana zdań, każde spojrzenie, każdy przypadkowy dotyk dłoni budowały między nimi niewidzialny most zrozumienia, na którym kiełkowało uczucie subtelne i nieoczekiwane jak improwizacja jazzowa na koncercie muzyki klasycznej. Krótko mówiąc, było coraz bardziej romantycznie, a powietrze wokół nich stawało się gęste od niewypowiedzianych słów i ukradkowych uśmiechów.
Wieczor otulił Nohant fioletową mgiełką, a pola lawendy, skąpane w ostatnich promieniach słońca, zdawały się pulsować delikatnym światłem. Aurelia i Robinson, w milczącym porozumieniu wdrapali się na niewielkie wzgórze, skąd roztaczał się widok zapierający dech w piersiach. Horyzont płonął paletą barw godną pędzla Turnera – od ciepłego złota, przez róż o odcieniu starego wina, po głęboką, aksamitną purpurę.
– Spójrz – szepnął Robinson, niemal z bojaźnią przerywając ciszę, i wskazał dłonią na miejsce, gdzie słońce, niczym żarzący się opal, zanurzało się za koronami drzew. – Czy nie przypomina ci to obrazów Turnera? Ta gra światła, ta nieuchwytna magia…
Aurelia skinęła głową, nie zdolna wypowiedzieć słowa. Jej serce biło mocniej, a zmysły, otumanione zapachem lawendy i wieczornej rosy, rejestrowały każdy detal – ciepło ciała Robinsona tuż obok, jego cichy oddech, melodyjny śpiew skowronka dobiegający z oddali. Czuła się dziwnie… kompletna. Jakby wszystkie elementy układanki jej życia wreszcie wskoczyły na swoje miejsce.
– Wiesz – odezwała się po chwili, jej głos ledwie słyszalny pośród szumu wiatru i cykania świerszczy. – Nigdy wcześniej nie czułam się tak… całkowicie na swoim miejscu. Jakby wszystko było dokładnie tak, jak powinno być.
Robinson odwrócił się ku niej. W jego niebieskich oczach, niczym w dwóch maleńkich fragmentach nieba, odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. Delikatnie, niemal z nabożną czcią, dotknął jej policzka. Jego dłoń była ciepła i kojąca, a ten dotyk, subtelny jak muśnięcie skrzydła motyla, wywołał w Aurelii dreszcz, który przebiegł ją od stóp do głów. Bez słów, prowadzeni jakąś niewidzialną siłą, przysunęli się do siebie jeszcze bliżej.
Pierwszy pocałunek był nieśmiały, pytający, delikatny jak muśnięcie płatka róży. Drugi, pewniejszy i głębszy, wyzwolił w nich lawinę emocji, które do tej pory skrywali w najgłębszych zakamarkach swoich serc. Świat wokół nich przestał istnieć. Byli tylko oni, zachód słońca malujący niebo feerią barw i muzyka ich serc, która zdawała się współbrzmieć z wieczorną symfonią natury.
Gdy w końcu, z westchnieniem, oderwali się od siebie, niebo przybrało już granatową barwę, a pierwsze gwiazdy, niczym diamenty rozsypane na aksamitnym kobiercu, zaczęły mrugać nad ich głowami. Stali wtuleni w siebie, nie mówiąc nic, bo w tej chwili słowa były zbędne. Wszystko było jasne, proste, oczywiste. Odnaleźli się wzajemnie w miejscu, gdzie historia miłości Chopina i Sand wciąż żyła w każdym kamieniu, w każdym szmerze liści, w każdym powiewie wiatru.
Noc otuliła Nohant i jej lawendowe pola granatowym płaszczem wyszywanym srebrnymi gwiazdami. Aurelia i Robinson wciąż stali objęci, jakby chcieli zatrzymać ulotną magię chwili.
– Robi się chłodno – szepnęła Aurelia, choć w jego ramionach czuła przyjemne ciepło. – Może… – zawahała się na moment, a potem dodała cicho – może posłuchalibyśmy razem Chopina? Wspominałeś o swojej kolekcji nagrań…
Robinson uśmiechnął się i pogładził ją delikatnie po policzku.
– Mam w apartamencie nokturny Rubinsteina. I butelkę bordeaux, która czeka na odpowiednią okazję.
– Chodźmy więc – powiedziała Aurelia, splatając swoje palce z jego. – Chcę usłyszeć te nokturny tak, jak ty je słyszysz, zrozumieć muzykę twoimi uszami.
Szli powoli w stronę hotelu, a ich kroki co chwila przerywały pocałunki – szybkie, ukradkowe, pełne niedopowiedzeń. Ciepła noc pachniała jaśminem i lawendą, a księżyc, niczym dyskretny obserwator, rzucał srebrzyste refleksy na ich splecione dłonie.
– Wiesz – odezwał się Robinson, gdy dotarli do oświetlonego wejścia hotelu – muzyka Chopina brzmi teraz zupełnie inaczej. Słyszę w niej… nas.
Aurelia uśmiechnęła się, czując, jak jej serce bije mocniej.
– To magia Nohant – szepnęła. – Miejsce, gdzie muzyka i miłość splatają się ze sobą, tak jak… kiedyś.
W windzie, gdy tylko drzwi się zamknęły, Robinson przyciągnął ją do siebie. Tym razem ich pocałunek był długi, namiętny, pełen obietnic.
Tej nocy, pod osłoną gwiazd i dźwięków nokturnów Chopina, rodziła się ich miłość – namiętna i romantyczna, niczym echo dawnego uczucia, które połączyło niegdyś Fryderyka i George Sand.
9.
Złote promienie porannego słońca, wpadając przez niezasłonięte okno apartamentu Robinsona, tańczyły na ich twarzach, muskając powieki Aurelii niczym delikatne muśnięcie skrzydeł motyla. Powoli otworzyła oczy i przez chwilę leżała nieruchomo, wsłuchując się w miarowy oddech śpiącego obok mężczyzny. Czuła na skórze ciepło jego ciała, słyszała bicie jego serca – ciche, spokojne, jak kołysanka. Na stoliku nocnym, pośród cieni rzucanych przez bukiet białych róż, stała niedopita butelka bordeaux – niemy świadek ich nocnych rozmów i pierwszych wyznań. Na podłodze, niczym rozsypane karty wspomnień, leżały płyty z muzyką Chopina – preludia i nokturny, które tej nocy wypełniały ciszę, tworząc nastrój intymności i bliskości.
Robinson poruszył się przez sen i, jakby nieświadomie, poszukując jej bliskości, objął ją mocniej. Aurelia wtuliła się w niego, delektując się chwilą, zapachem, który już na zawsze będzie jej przypominał tę noc – mieszanka drogiej wody kolońskiej, nuty wytrawnego wina i czegoś nieuchwytnego, intymnego, co było tylko jego. Zapach bliskości, zapach miłości. W tej chwili, wtulona w jego ramiona, czuła się bezpieczna, szczęśliwa, kompletna. Jakby wszystkie kawałki jej życia wreszcie wskoczyły na swoje miejsce, tworząc harmonijną całość. Czuła, że to dopiero początek czegoś pięknego, czegoś prawdziwego, czegoś, co może trwać wiecznie. Jak muzyka Chopina, która, choć powstała dwa wieki temu, wciąż porusza serca i budzi najgłębsze emocje.
– Dzień dobry – szepnął, nie otwierając oczu, a jego ręka powędrowała do jej włosów, przeczesując je delikatnie.
– Mmm… – mruknęła w odpowiedzi, całując go w szyję. – Która godzina?
– Zbyt wczesna, żeby gdziekolwiek iść – odpowiedział, przyciągając ją jeszcze bliżej.
Leżeli tak przez dłuższą chwilę, wymieniając leniwe pocałunki i pieszczoty, nie mówiąc zbyt wiele. Słowa wydawały się zbędne. W powietrzu wciąż unosiły się echa zakończonej nocy – szeptanych wyznań, westchnień i muzyki Chopina, która towarzyszyła ich zbliżeniu.
– Powinniśmy zejść na śniadanie – powiedziała w końcu, choć bez przekonania. – Marie na pewno już przygotowała te swoje słynne croissanty…
– Jeszcze pięć minut – wymruczał Robinson, całując ją w ramię. – Tylko pięć minut…
Ale te pięć minut zamieniło się w kolejne pół godziny czułości i pocałunków. Słońce wspinało się coraz wyżej na niebie, a oni wciąż nie potrafili się od siebie oderwać.
– Marie będzie się zastanawiać, co się z nami stało – zaśmiała się Aurelia, próbując się podnieść, ale Robinson skutecznie jej to uniemożliwił, przyciągając ją z powrotem do siebie.
– Niech się zastanawia – szepnął, całując ją w szyję. – Czasem warto spóźnić się na śniadanie.
I kolejne kwadranse prysnęły niepostrzeżenie niewiadomo kiedy.
Wreszcie, grubo po dziesiątej, gdy słońce już dawno rozgościło się na niebie, zdołali się ubrać i wygramolić z pokoju. Szli powoli przez cichy, wyłożony grubym dywanem hotelowy korytarz, co chwila zerkając na siebie i uśmiechając się nieśmiało, jak para zakochanych nastolatków. Ich palce były mocno splecione, a ramiona muskały się delikatnie z każdym krokiem. W powietrzu wciąż unosił się aromat ich bliskości: mieszanka perfum Aurelii i wody kolońskiej Robinsona, tworząc niewidzialną nić, która łączyła ich ze sobą magiczną więzią.
Gdy weszli do przytulnej, słonecznej kawiarni, Marie, starsza pani o serdecznym uśmiechu i mądrych oczach, rzuciła im znaczące spojrzenie znad lady. Bez słowa postawiła przed nimi dwie filiżanki świeżo zaparzonej, aromatycznej kawy, a jej usta wykrzywił ledwie dostrzegalny uśmiech. W jej oczach błyszczały iskierki rozbawienia, ale pełna dyskrecji i wyrozumiałości nie skomentowała ani ich spóźnienia, ani potarganych włosów Aurelii, ani rozluźnionego krawata Robinsona. Widziała więcej niż chcieli pokazać, rozumiała więcej niż mogli wyrazić słowami.
– Croissanty są jeszcze ciepłe – powiedziała tylko, puszczając do nich oko i dyskretnie odwracając wzrok, dając im chwilę prywatności w tej pełnej niewypowiedzianych słów i ukrytych uśmiechów chwili.
Siedli przy swoim ulubionym stoliku, tuż przy oknie, skąd roztaczał się widok na uliczkę Nohant, budzącą się do życia po chłodnym, letnim poranku. Słońce, przedzierając się przez korony drzew, rzucało na bruk migotliwe cienie, a w powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonych croissantów i mocnej, aromatycznej kawy. To tu, w tej cichej kawiarni, zwykle toczyli długie rozmowy o muzyce, literaturze, sztuce – o wszystkim, co ich fascynowało i inspirowało. Dzielili się swoimi przemyśleniami, interpretacjami, odkrywali wspólne pasje i różnice zdań, które tylko podkręcały ich intelektualną grę.
Tym razem jednak atmosfera była inna. Słowa wydawały się zbędne, zastąpione językiem spojrzeń i gestów, który tylko oni potrafili odczytać. Zamiast długich dyskusji wymieniali krótkie, znaczące spojrzenia, pełne niewypowiedzianych emocji, które rodziły się między nimi z każdym dniem, a które tej nocy wreszcie wypłynęły na powierzchnię. Ich dłonie leżały na blacie stołu, oddalone od siebie o zaledwie kilka centymetrów, a ich palce co chwila się stykały – przypadkowo, a jednak celowo, jakby poszukując tej bliskości, która stała się dla nich tak naturalna i niezbędna. Każde dotknięcie wywoływało dreszcz, przyspieszone bicie serca, świadomość tej nowo odkrytej intymności, która splotła ich losy w nocy przepełnionej muzyką Chopina.
Wszystko wokół nich wydawało się inne – bardziej intensywne, pełne kolorów i zapachów, których wcześniej nie dostrzegali. Słońce świeciło jaśniej, kawa pachniała bardziej aromatycznie, a nawet cichy szmer rozmów dochodzących z innych stolików i dźwięk sztućców uderzających o porcelanę tworzyły harmonijną melodię, która idealnie wpisywała się w tę niepowtarzalną chwilę.
– Wiesz – odezwał się w końcu Robinson, odrywając wzrok od widoku za oknem i patrząc Aurelii prosto w oczy, w których odbijało się poranne słońce i cała głębia jego uczuć – to najpiękniejsze śniadanie w moim życiu…
Aurelia uśmiechnęła się, czując, jak rumieniec zalewa jej policzki. Za oknem życie w Nohant toczyło się swoim zwyczajnym, niespiesznym rytmem, nieświadome tej cichej rewolucji, która dokonała się w sercach dwojga ludzi siedzących przy stoliku pod oknem. Dla nich jednak wszystko się zmieniło. W powietrzu, niczym echo minionej nocy, wciąż unosiły się dźwięki nokturnów Chopina, szept ich pierwszych wyznań i obietnica czegoś pięknego, czegoś co miało dopiero nadejść.
10.
Wieczorem, w ogrodzie posiadłości George Sand, gdzie ongiś sam Chopin szukał natchnienia dla swych nokturnów i mazurków, rozsiedli się wśród cieni rzucanych przez stare drzewa. Zachodzące słońce malowało niebo gamą ciepłych barw, od świetlistego złota po głęboki róż, a powietrze, nasycone zapachem kwitnącego jaśminu, otulało ich niczym miękki, aksamitny szal. Z oddali, ledwie słyszalny, docierał do nich szmer strumienia, który wił się leniwie przez posiadłość, jakby nucił cichą melodię.
Robinson, z oczyma błyszczącymi entuzjazmem, właśnie kończył opowiadać Aurelii o swoich planach badawczych dotyczących twórczości Chopina. Mówił o odkryciach, jakich dokonał podczas pobytu w Nohant, o nowych interpretacjach dzieł mistrza, o niezwykłej więzi między jego muzyką a miejscem, w którym powstawała. Aurelia słuchała go z zauroczeniem, podziwiając nie tylko jego erudycję, ale przede wszystkim tę płonącą w nim pasję, z jaką mówił o muzyce, która była dla niego nie tylko przedmiotem badań, ale i źródłem głębokiego, osobistego przeżycia.
Nagle, niczym dysonans w harmonijnej melodii, zawibrował telefon Robinsona, przerywając tę magiczną chwilę. Spojrzał na ekran, a jego twarz, jeszcze przed chwilą ożywiona entuzjazmem, momentalnie stężała, przybierając wyraz poważnego zaniepokojenia.
– Coś się stało? – zapytała Aurelia, wyczuwając najmniejszy nawet dysonans w jego nastroju. Po tych kilku wspólnych dniach znała już każdy niuans jego mimiki, każde drgnienie mięśni twarzy, które zdradzało jego myśli i emocje.
Robinson westchnął ciężko, a jego palce nerwowo błądziły po ekranie telefonu.
– To z uniwersytetu w Nowym Jorku – powiedział, głos mu nieco zadrżał. – Muszę wracać wcześniej niż planowałem. Za miesiąc rozpoczyna się międzynarodowa sesja muzykologiczna, której mam przewodniczyć, a pojawiły się nieprzewidziane problemy organizacyjne. Muszę być na miejscu, żeby je rozwiązać.
Serce Aurelii ścisnęło się boleśnie. Wiedziała, że ich wspólny czas w Nohant jest ulotny, niczym eteryczna melodia Chopina, krótki, magiczny moment wyrwany z potoku rzeczywistości. Lecz nie spodziewała się, że ta muzyka ucichnie tak szybko. Zapadła między nimi cisza, gęsta i namacalna, którą w oddalonym gaju próbował wypełnić swoją wieczorną pieśnią słowik.
Po chwili, którą oboje odbierali jak wieczność, Robinson odezwał się, delikatnie obejmując jej dłoń. Jego dotyk, ciepły i pewny, był jak kojące rezonanse fortepianu.
– Aurelio – powiedział, a jego głos był niski i pełen emocji. – Te dni spędzone z tobą… były najpiękniejszymi dniami w moim życiu. Odkryłem nie tylko nowe aspekty twórczości Chopina, ale przede wszystkim… ciebie. Poznałem kogoś, kto rozumie muzykę tak jak ja, kto czuje ją całym sercem, całą duszą. – Spojrzał jej głęboko w oczy, a w jego oczach płonął ogień, który sprawił, że serce Aurelii zabiło mocniej. – Nie chcę, żeby to się skończyło – wyznał głosem, w którym słychać było szczerą nutę błagania. – Wiem, że po pobycie w Nohant planowałaś podróż do Polski, do Dusznik-Zdroju… ale… może… może mogłabyś zmienić plany? I pojechać razem ze mną do… Nowego Jorku?!
Aurelia patrzyła na niego zaskoczona, czując, jak wszystkie jej dotychczasowe plany i marzenia zaczynają się przekształcać w coś nowego, nieoczekiwanego, niczym improwizacja na znany temat.
– Do Nowego Jorku? – powtórzyła, jakby próbując oswoić się z tą myślą.
– Tak – odpowiedział Robinson, a jego głos był miękki. – Chciałbym, żebyś stała się częścią mojego życia, mojej muzyki. To, co nas połączyło tutaj, w Nohant, to nie jest przypadek. Czuję to każdym fragmentem swojej duszy. To jak kompozycja, która czekała na właściwy moment, by wybrzmieć z pełną mocą.
Serce Aurelii przyspieszyło, niczym tempo scherza. W jej myślach przewinęły się wspomnienia o babci, która zawsze marzyła, by wnuczka odwiedziła Duszniki-Zdrój, miejsce tak ważne w historii Chopina, miejsce, z którym wiązały się jej własne, rodzinne babcine melodie. Ale jednocześnie czuła, że Robinson ma rację. Ich spotkanie tutaj, w Nohant było jak melodia napisana przez samo przeznaczenie, jak doskonale skomponowany utwór, w którym każda nuta, każda pauza, znajduje się dokładnie tam, gdzie powinna.
– A co z twoją pracą? Z twoim życiem w Paryżu? – zapytał delikatnie Robinson, głaszcząc kciukiem wewnętrzną stronę jej dłoni i przerywając przedłużającą się ciszę, zapewne niezbędną, aby w pełni dotarło do Aurelii to, co jej właśnie zaproponował.
– Pracuję jako wolny strzelec, mogę pisać wszędzie – odpowiedziała powoli, czując, jak kolejne elementy układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsce, tworząc nowy, fascynujący obraz. – A Paryż… Paryż zawsze będzie czekał. Jest jak stary przyjaciel, który zrozumie każdą decyzję, każde poszukiwanie własnej melodii.
I spojrzała na zachodzące słońce, które barwiło niebo nad Nohant ostatnimi promieniami dnia, niczym pożegnalnym akordem koncertu. W jej pamięci przewinęły się wszystkie chwile spędzone z Robinsonem – ich pierwsze spotkanie w muzealnym dworku, długie rozmowy o muzyce, wspólne odkrywanie śladów George Sand, ten magiczny moment pośród lawendowych pól, gdy ich usta po raz pierwszy się spotkały. I wreszcie ta noc, gdy muzyka Chopina połączyła ich dusze i ciała w jedno harmonijne brzmienie. Każda z tych chwil, jak kolejne takty symfonii, prowadziła do tej właśnie decyzji.
– Pojadę z tobą – powiedziała cicho, lecz pewnie, jak muzyk rozpoczynający nowy, ważny utwór. – Duszniki mogą poczekać. Czasem trzeba podążyć za melodią swojego serca, gdziekolwiek ona prowadzi.
Robinson uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy wzruszenia, niczym kropelki rosy na płatkach róży. Przyciągnął ją do siebie i pocałował delikatnie, jakby chciał przypieczętować tę chwilę, niczym ostatnią nutę w pięknej kompozycji. Nad nimi, w gałęziach starego drzewa, słowik kontynuował swój koncert, a jego trele zdawały się być błogosławieństwem dla ich decyzji, dla nowej, wspólnej melodii, która właśnie rozpoczynała swój bieg.
Tydzień później, gdy wsiadali do samolotu do Nowego Jorku, Aurelia czuła, że rozpoczyna się nowy rozdział jej życia. Rozdział, którego nigdy się nie spodziewała, ale który wydawał się tak właściwy, jak kolejne takty w doskonale skomponowanym utworze. W jej sercu brzmiała muzyka Chopina, a dłoń Robinsona, spleciona z jej dłonią, dawała pewność, że podążyła za właściwą melodią.
11.
Minęło kilka miesięcy. Z nowojorskiej jesieni, pełnej szelestu suchych liści w Central Parku i gwaru ulicznych grajków, powrócili do serca francuskiej prowincji Berry, gdzie dzięki usilnym staraniom Robinsona odbędzie się nadzwyczajny kameralny koncert.
Nohant przywitało Aurelię i Robinsona feerią złotych i burgundowych barw, niczym płótno impresjonisty. Słońce, nisko zawieszone nad horyzontem, malowało długie cienie na fasadzie dawnej posiadłości George Sand. Zatrzymali się na chwilę przed wejściem, wdychając rześkie, pachnące wilgotną ziemią powietrze. Ciszę przerwał jedynie cichy szum wiatru w koronach drzew, kołyszących się leniwie w rytm jesiennej melodii. Kiedy wysiedli z taksówki – ciemnogranatowego Citroena, który Robinson wynajął specjalnie na tę okazję – Aurelia poczuła, jak wzruszenie ściska jej gardło. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, a jednak było zupełnie inne – jak dobrze znana melodia zagrana w nowej, bardziej melancholijnej interpretacji. Dom zdawał się emanować spokojem i cichą radością, jakby cieszył się z ich powrotu.
– To niesamowite wrócić tu jako twoja narzeczona – szepnęła, gdy Robinson objął ją w pasie, a jego dłoń spoczęła na jej brzuchu. Na jej palcu błysnął delikatny pierścionek z szafirem, otoczonym drobnymi diamentami, który otrzymała dwa miesiące wcześniej w ich nowojorskim mieszkaniu na Upper West Side, podczas kameralnego wieczoru przy dźwiękach Nokturnu Es-dur. Pamiętała ten wieczór doskonale – zapach jaśminu w wazonie, migotliwe światła świec i wzruszenie w oczach Robinsona, gdy klękał przed nią z aksamitnym pudełeczkiem w dłoni.
– Czuję się, jakbyśmy wracali do domu – odpowiedział Robinson, delikatnie całując ją w skroń. – Chociaż tak naprawdę naszym domem jest teraz miejsce, w którym jesteśmy razem.
Aurelia uśmiechnęła się, wtulając twarz w jego ciepły sweter. Czuła się bezpiecznie i szczęśliwie. W Nowym Jorku odkryła nową twarz Robinsona – zaradnego, energicznego menedżera, który z łatwością radził sobie w świecie wielkiego biznesu i świata nauki. Ona sama również odnalazła się w tym tętniącym życiem mieście, czerpiąc inspirację z jego wielokulturowości i nieustannego ruchu. Ale Nohant było inne. To tutaj, wśród szeleszczących liści i zapachu wilgotnej ziemi, czuła się naprawdę sobą. To tutaj, w otoczeniu pamiątek po George Sand i Fryderyku Chopinie, odnalazła swoją pisarską muzę.
– Chodź, pokażę ci coś – powiedział Robinson, biorąc ją za rękę i prowadząc w stronę ogrodu. – Przygotowałem dla ciebie niespodziankę.
Zatrzymali się przed niewielką altaną, ukrytą wśród gęstych krzewów jaśminu. W środku, na drewnianym stoliku, stał wazon z białymi różami i butelka schłodzonego szampana.
– To nasze miejsce – powiedział Robinson, nalewając złocisty trunek do dwóch kieliszków. – Tutaj będziemy mogli uciec od wszystkiego i cieszyć się sobą.
Aurelia uśmiechnęła się, wzruszona tym gestem. Wiedziała, że Robinson zrobiłby dla niej wszystko. Wzięła kieliszek i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Kocham cię – szepnęła.
– Ja ciebie też – odpowiedział Robinson, delikatnie muskając jej dłoń. – I nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy tutaj nasze wspólne życie.
Przygotowania do kameralnego koncertu, który miał być ukoronowaniem ich powrotu do Nohant, trwały od kilku tygodni. Robinson, wykorzystując swoje szerokie kontakty w świecie muzycznym, odważnie zaprosił samego Piotra Palecznego. Początkowo pomysł wydawał się Aurelii szalony – maestro Paleczny, światowej sławy pianista, w ich małym, intymnym koncercie? Jednak Robinson, z charakterystyczną dla siebie determinacją nie dawał za wygraną. Dzwonił, pisał e-maile, uruchamiał znajomości. W końcu, po tygodniach pełnych napięcia i niepewności, nadeszła odpowiedź. Aurelia pamiętała ten moment doskonale. Siedziała przy kuchennym stole w ich nowojorskim mieszkaniu, próbując skupić się na pisaniu, gdy Robinson wbiegł do pomieszczenia, wymachując kartką papieru. Jego twarz promieniała, oczy błyszczały z radości. Krzyknął: „ZGODZIŁ SIĘ! Paleczny zagra dla nas w Nohant!”. Potem chwycił ją w ramiona i zaczął tańczyć po całym mieszkaniu, a ona śmiała się, widząc jego dziecięcy entuzjazm. Wiedziała, jak wiele ten koncert dla niego znaczy. Nie tylko ze względu na jego miłość do muzyki Chopina, ale również dlatego, że chciał jej zrobić niezapomnianą niespodziankę.
Sam wybór repertuaru dokonany spośród długiej listy utworów zaproponowanej przez maestro zajął im kilka długich wieczorów. Robinson, choć nie był muzykiem, miał niesamowitą wiedzę na temat dzieł Chopina. Dyskutowali o każdym utworze, analizując jego nastrój, dynamikę i znaczenie. W końcu ustalili program, który miał być połączeniem najbardziej znanych i lubianych kompozycji z kilkoma mniej popularnymi, ale równie pięknymi perłami fortepianowej twórczości mistrza.
W dzień koncertu atmosfera w Nohant była wyjątkowa. Salon, w którym kiedyś gościli najwybitniejsi artyści epoki romantyzmu, został starannie przygotowany. Na ścianach wisiały portrety George Sand i Fryderyka Chopina, a w kominku płonął ogień, rzucając ciepłe światło na zgromadzonych gości. Wśród nich znaleźli się przedstawiciele lokalnej elity kulturalnej, kilku znanych dziennikarzy muzycznych z Paryża, a także najbliżsi przyjaciele Aurelii i Robinsona, którzy przylecieli specjalnie z Nowego Jorku. Wszyscy wyczekiwali z niecierpliwością występu maestro Palecznego.
Kiedy pianista w końcu pojawił się w drzwiach, zapadła głęboka cisza. Ubrany w elegancki, czarny garnitur, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, wyglądał dostojnie i pełen skupienia. Ukłonił się nisko publiczności, po czym zasiadł do fortepianu. Przez chwilę siedział w bezruchu, z zamkniętymi oczami, jakby zbierał siły przed rozpoczęciem koncertu. Potem jego palce delikatnie dotknęły klawiatury, a pierwsze dźwięki Ballady F-dur wypełniły przestrzeń, w której kiedyś grał tutaj przed George Sand i Grzymałą sam Chopin. Aurelia, siedząc w pierwszym rzędzie obok Robinsona, czuła, jak muzyka przenika każdą cząstkę jej istnienia. Zamknęła oczy, oddając się całkowicie magii chwili. Melodia unosiła ją ponad ziemię, przenosząc do świata pełnego piękna, harmonii i wzruszeń. Wiedziała, że ten wieczór zapamięta do końca życia.
W przerwie między Etiudą E-dur a Scherzem b-moll nadeszła jej kolej. Aurelia czuła lekkie drżenie rąk, ale jednocześnie ekscytację. Wstała, wygładzając długą, granatową sukienkę, która pięknie kontrastowała z jej jasnymi włosami. W dłoniach trzymała nie notes, a starannie oprawiony rękopis – pierwszy rozdział jej nowej książki, którą pisała od wyjazdu z Nohant. Zanim zaczęła czytać, rzuciła szybkie spojrzenie na Robinsona, który siedział w pierwszym rzędzie, uśmiechając się do niej zachęcająco. To dodatkowo ją uspokoiło.
– Chciałabym się z wami podzielić fragmentem mojej najnowszej powieści – powiedziała cichym, ale wyraźnym głosem, przesuwając wzrokiem po twarzach zgromadzonych gości. – Jest to historia o miłości, muzyce i poszukiwaniu własnej drogi. O tym, jak dwa pozornie odległe światy mogą się przeciąć i stworzyć coś wyjątkowego.
Zrobiła krótką pauzę, biorąc głęboki oddech, po czym zaczęła czytać:
„Muzyka jest jak miłość – jej głos, najpierw niepewny, nabierał coraz większej siły i pewności. – Pojawia się nieoczekiwanie, wypełnia nas całkowicie i zmienia wszystko, czego dotyka. A kiedy już raz zagości w sercu, nie sposób wyobrazić sobie życia bez niej. Tak jak muzyka Chopina, która przenika dusze i opowiada historie pełne miłości, tęsknoty i nadziei. Tak jak miłość, która odnalazła mnie w miejscu, którego nigdy się nie spodziewałam – wśród szeleszczących liści Nohant, w cieniu starych drzew, przy dźwiękach fortepianu, na którym kiedyś grał sam mistrz.”
W sali panowała absolutna cisza. Goście słuchali z zainteresowaniem, a niektórzy z nich zauważalnie się wzruszyli. Aurelia czuła, jak jej słowa wypełniają przestrzeń, tworząc niewidzialną więź między nią, a słuchaczami.
„W Nowym Jorku, wśród szklanych wieżowców i tętniących życiem ulic, odnalazłam nie tylko inspirację, ale także utrwaliła się moja miłość. Miłość, która dała mi skrzydła i pozwoliła uwierzyć w siebie. Miłość, która sprawiła, że muzyka Chopina zyskała nowy wymiar – stała się soundtrackiem naszej wspólnej historii”.
Robinson patrzył na nią z nieukrywanym zachwytem, a w jego oczach błyszczały łzy wzruszenia. Wiedział, że te słowa są nie tylko literacką fikcją, ale przede wszystkim świadectwem ich wspólnej drogi, pełnej niespodzianek, wyzwań i niezapomnianych chwil. Był dumny z Aurelii, z jej wrażliwości, talentu i odwagi, by dzielić się swoimi najgłębszymi myślami i uczuciami z całym światem. Chwycił jej dłoń i delikatnie ją uścisnął, dając jej do zrozumienia, że jest z nią i zawsze będzie ją wspierał.
Kiedy Aurelia skończyła czytać, w sali rozległy się gromkie brawa. Uśmiechnęła się nieśmiało, czując, jak rumieniec zalewa jej twarz. Była wdzięczna za to ciepłe przyjęcie i za to, że może dzielić się swoją pasją z innymi.
Po koncercie uwieńczonym przepięknie wykonanym na bis przez Palecznego nokturnem cis-moll, gdy większość gości już się rozeszła, wymknęli się do ogrodu. Księżyc w pełni oświetlał znajome ścieżki, a powietrze pachniało jesiennymi liśćmi i późnymi różami. Trzymając się za ręce, spacerowali w ciszy, która mówiła więcej niż tysiąc słów.
– Pamiętasz nasz pierwszy spacer tutaj? – zapytał Robinson, zatrzymując się przy starej ławce.
– Każdą sekundę – odpowiedziała Aurelia, wtulając się w jego ramię. – Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten ogród zmieni całe moje życie.
– A teraz?
– Teraz wiem, że odnalazłam nie tylko miłość – powiedziała powoli, dobierając starannie słowa. – Odnalazłam siebie. Swoją melodię. I kogoś, kto gra ją ze mną w doskonałej harmonii.
Robinson pocałował ją delikatnie w czoło, a nad ich głowami, jak echo tamtego pierwszego wieczoru, odezwał się skowronek. Jego przeciągająca się aria zdawała się być błogosławieństwem dla ich miłości, dla ich wspólnej przyszłości, która rozwijała się przed nimi jak partytura czekająca na wypełnienie nutami ich wspólnego życia.
W oddali, z otwartego okna salonu, dobiegał gwar rozentuzjazmowanych gości stojących w długiej kolejce po autografy maestro Palecznego. Gwary i radosne pokrzykiwania unosiły się nad nocnym ogrodem, mieszając się z szumem jesiennych liści i biciem ich serc. Aurelia wiedziała, że właśnie w tej chwili, w tym magicznym miejscu, jej życie osiągnęło doskonałą harmonię – tę, której zawsze szukała w książkach, muzyce i miłości.
– To dopiero początek naszej historii – szepnął Robinson, jakby czytając w jej myślach.
– Najpiękniejszy początek, jaki mogłam sobie wymarzyć – odpowiedziała, a jej głos drżał ze wzruszenia.
Stali tak, wtuleni w siebie, otoczeni magią Nohant, miejsca, które połączyło ich losy i stało się świadkiem ich miłości. W oddali światła posiadłości migotały ciepłym blaskiem, a każdy podmuch wiatru niósł ze sobą obietnicę nowych, wspólnych przygód, nowych melodii do odkrycia i nowych historii do opowiedzenia.
Epilog
Czerwcowe słońce, przeświecając przez korony wiekowych drzew, kładło delikatne, migoczące cienie na trawę ogrodów Nohant. Nasycone zapachem kwitnących róż i jaśminu powietrze wibrowało od cichego gwaru zgromadzonych gości. Aurelia i Robinson stali przed sobą, trzymając się za ręce pod rozłożystym kasztanowcem, którego konary zdawały się tworzyć zielony baldachim. To pod tym samym drzewem, dwa stulecia wcześniej, George Sand słuchała nokturnów Chopina, a teraz historia zataczała koło, łącząc przeszłość z teraźniejszością w najbardziej nieoczekiwany sposób.
Suknia Aurelii, z delikatnej kremowej koronki, falowała subtelnie na lekkim wietrze, podkreślając jej smukłą sylwetkę. Długie, kasztanowe włosy, splecione w luźny warkocz, zdobiły drobne białe kwiaty. W jej szafirowych oczach, zwróconych ku Robinsonowi, odbijało się światło i miłość. Robinson, w eleganckim granatowym fraku, promieniał szczęściem. Jego dłoń mocno trzymała dłoń Aurelii, jakby obawiał się, że ta chwila może okazać się snem.
Wśród gości, prócz najbliższej rodziny, można było dostrzec wybitnych muzykologów, historyków i artystów z obu stron Atlantyku. Profesor Kalberg – mentor Robinsona, dyskretnie ocierał łzę wzruszenia, a Marie-Madeleine Lafayette, znawczyni twórczości George Sand, szeptała coś do ucha swojej towarzyszki, wskazując na młodą parę z uśmiechem pełnym aprobaty. Stare mury Nohant, przesiąknięte historią i muzyką, zdawały się rozbrzmiewać echem dawnych melodii, gdy Aurelia i Robinson wymieniali przysięgi miłości.
– Czy ty, Aurelio, bierzesz sobie tego Robinsona za męża…? – głos urzędnika stanu cywilnego, choć donośny, ginął w szumie liści i śpiewie ptaków.
– Biorę – odpowiedziała Aurelia, jej głos drżał lekko ze wzruszenia, a spojrzenie, którym obdarzyła Robinsona, mówiło więcej niż tysiąc słów.
– A ty, Robinsonie, czy bierzesz sobie tę Aurelię za żonę…?
– Biorę – odpowiedział Robinson, jego głos był pewny i mocny. W jego oczach błyszczała miłość i oddanie.
Gdy wymienili obrączki, proste, złote krążki, symbol ich nierozerwalnego związku, rozległy się gromkie brawa. Słońce, jakby na znak ich szczęścia, wyjrzało zza chmur, zalewając ogród jeszcze jaśniejszym blaskiem. Aurelia i Robinson, teraz już mąż i żona, pocałowali się, a zebrani goście podnieśli kieliszki z szampanem, wznosząc toast za ich wspólną przyszłość.
W oddali, zza drzew, dobiegały dźwięki fortepianu. Ktoś grał nokturn Chopina, a melodia, unosząc się w powietrzu, zdawała się łączyć przeszłość z teraźniejszością, tworząc magiczną aurę wokół młodej pary, która właśnie rozpoczynała swój wspólny rozdział w księdze życia.
***
Paryż. Miesiąc później…
Pomału dobiegał końca miesiąc miodowy Aurelii i Robinsona, miesiąc, który otulił ich związek aurą romantyzmu. Spacerując brukowanymi uliczkami, odkrywali miasto na nowo – nie jako badacze śladów Chopina i Sand, lecz jako kochankowie, splatający swoje losy w nierozerwalny węzeł. Montmartre, z artystyczną bohemą i widokiem na panoramę miasta, stał się świadkiem ich pocałunków. Łacińska Dzielnica, z księgarniami pachnącymi starym papierem i kawiarniami, w których dyskutowali o przyszłości, stała się ich nowym, wspólnym domem. Każdy zaułek, każdy most nad Sekwaną szeptał im historię Chopina i Sand, lecz teraz tworzyli własną opowieść, równie piękną i intrygującą.
Powrót do Nowego Jorku oznaczał powrót do rzeczywistości, ale rzeczywistości wzbogaconej o nowe doświadczenia i głębsze uczucie. Aurelia, z pasją godną prawdziwego detektywa, zagłębiła się w archiwa, poszukując nieznanych dotąd faktów z życia Chopina i Sand. Jej praca nad monografią pochłaniała ją bez reszty. Wśród stosu listów, zapisanych nut i dokumentów, odkrywała okruchy ich życia, ich miłości, ich geniuszu. Jej badania rzucały nowe światło na ten fascynujący okres w historii muzyki i literatury, odsłaniając przed światem nieznane dotąd oblicze tych dwóch niezwykłych postaci.
Robinson, dzieląc swój czas między pracę akademicką a organizację życia koncertowego w USA, stał się cenionym znawcą i badaczem życia i dzieł Chopina. Wraz z Aurelią organizowali cykle koncertów w Nohant, przywracając temu miejscu dawną świetność i magię.
Nohant, ich oaza spokoju i inspiracji, stało się miejscem corocznych pielgrzymek. Festiwale muzyczne i konferencje naukowe, które organizowali, przyciągały artystów i badaczy z całego świata. Posiadłość, niegdyś schronienie dla Chopina i Sand, teraz tętniła życiem, stając się centrum kulturalnym, miejscem spotkań i wymiany myśli.
***
Rok po ślubie, ciepły letni wieczór w Nohant…
Zapach starych książek mieszał się z aromatem świeżo zaparzonej kawy. W bibliotece, oświetlonej blaskiem lampy, Aurelia kończyła pisać kolejny rozdział swojej książki. Robinson, siedząc przy fortepianie, analizował manuskrypty Chopina. Przez otwarte okno wpadał wiatr, niosąc zapach róż i jaśminu, poruszając firankami i nutami na pulpicie.
– Wiesz – odezwała się Aurelia, odkładając pióro – czasem myślę o nich, o Chopinie i Sand. Czy zdawali sobie sprawę, że ich historia będzie inspirować kolejne pokolenia?
Robinson przerwał pracę i spojrzał na żonę z ciepłym uśmiechem.
– Będzie. Bo w Nohant, szepty George Sand i Chopina wciąż drżą w powietrzu, zapraszając do tańca w melodiach wspomnień romantycznych kochanków – odpowiedział.
– To prawda. My do ich szeptów, już dopisaliśmy nasze własne szepty miłości…
W tej prostej wymianie zdań kryła się prawda o ich szczęściu – zbudowanym na fundamencie wspólnych pasji, wzajemnego szacunku i miłości do muzyki, która połączyła ich losy, tak jak połączyła kiedyś losy ich wielkich poprzedników. Znaleźli swoją własną melodię – harmonijne połączenie przeszłości z teraźniejszością, nauki ze sztuką, amerykańskiej energii z europejskim romantyzmem. A mury Nohant, niemy świadek tylu historii miłosnych, zdawały się z aprobatą spoglądać na ich szczęście, szczęście kochanków z kolejnego pokolenia, tworzących własną opowieść w cieniu wielkiej historii.
Koniec