Wyobraźmy sobie taką scenerię: Paryż lat 30. XIX wieku, miasto tętniące życiem, gdzie nawet gołębie zdawały się gruchać w rytm muzyki Chopina. W tej romantycznej scenerii spotykają się dwie legendy fortepianu: Clara Wieck (po zamążpójściu: Schumann) i Fryderyk Chopin. Można by pomyśleć, że to początek wielkiej muzycznej przyjaźni, a może i czegoś później znacznie głębszego, ale… Niestety, nie do końca.
Historia ich dwojga przypomina relacje dwójki popularnych uczniów z równoległych klas – wszyscy wiedzą, że są świetni, ale jakoś nigdy nie zostali najlepszymi przyjaciółmi. Clara i Fryderyk byli więc jak dwie odległe gwiazdy na firmamencie romantycznej epoki – świeciły własnym, niepowtarzalnym blaskiem, lecz nigdy nie łączących się w konstelację. Byli niczym mistrzowie tego samego rzemiosła, którzy mijali się w paryskich salonach z gracją baletnic, choć czasem pewnie mieli ochotę przewrócić oczami na widok kolejnego arystokraty pytającego, czy nie zagraliby razem „tej uroczej melodyjki z wczorajszego koncertu”. Kłaniali się sobie uprzejmie, ale nigdy nie zatańczyli wspólnego walca (dosłownie i w przenośni). To, co mogło stać się początkiem wielkiej artystycznej symbiozy, pozostało jedynie ulotnym muzycznym westchnieniem – trochę jak próba odegrania chopinowskiego walca na zdezelowanej przez José Arcadio pianoli w Netflixowym „100 lat samotności”. (Nie oglądaliście? – Obejrzyjcie: świetne!)
Ich sporadyczne spotkania w paryskich salonach przypominały finezyjny menuet: pełen kurtuazji i wyszukanych gestów, choć można podejrzewać, że pod tymi wszystkimi ukłonami i uśmiechami kryło się wzajemne „ciekawe, czy też ćwiczy gamy codziennie?”. Clara zapewne dostrzegała w nokturnach Chopina głębię nocy przetkanych melancholią, podczas gdy Fryderyk mógł po cichu zazdrościć jej umiejętności grania fortissimo bez złamania choćby jednego młoteczka w fortepianie.
Ta artystyczna powściągliwość, niczym niedokończony walc a-moll – ten z Morgan Library & Museum, który pewnie leżał gdzieś między stosem partytur a niedopitą herbatą archiwisty (o nim skądinąd piszę kolejną powieść) – pozostawiła nas z pytaniem: co by było, gdyby tych dwoje geniuszy fortepianu postanowiło razem zaszaleć na cztery ręce? Może powstałby duet tak niesamowity, że nawet struny fortepianów same by się nastrajały z wrażenia? Może Robert Schumann nigdy nie zdobyłby serca Clary, ktore na zawsze pozostałoby wierne… Chopinowi? Kto wie…
W świecie, gdzie artystyczne ego często było większe niż wszystkie sale koncertowe Paryża razem wzięte, ich wzajemny szacunek na dystans był jak łyk świeżego powietrza – albo raczej jak idealne piano w środku burzliwego crescendo epoki romantyzmu. Bo czasem najlepsze relacje to właśnie te, w których nie musimy udawać zachwytu nad kolejną wariacją na temat „Ah, vous dirai-je, Maman”, prawda?
W końcu – do końca życia pozostali sobie odlegli, choć tak bliscy w swojej artystycznej doskonałości – jak dwie nuty na tej samej pięciolinii, które nigdy nie zabrzmiały razem, ale każda z osobna współtworzyła muzykę, która do dziś przyprawia o dreszcze nawet najbardziej zblazowanych melomanów. A może właśnie o to w tym wszystkim chodziło?