Chopinowskie Impromptus – muzyczne niespodzianki Mistrza. Mała dysertacja o tym, jak Fryderyk zaklął improwizację w Nuty
„Impromptu” – cóż za przewrotne słówko wymyślili ci Francuzi! Niby: „nieprzygotowany, zaimprowizowany”, a jednak tak mistrzowsko zaplanowany. To jak pozorna nonszalancja, za którą kryje się godzina niejednej paryskiej damy przed lustrem. Tak właśnie Fryderyk Chopin, ten czarodziej fortepianu, przemycał swoje muzyczne niespodzianki do sal koncertowych XIX-wiecznego Paryża. Można by pomyśleć – improwizacja zapisana w nutach? Toż to jak próba złapania motyla w klatę nutową! A jednak nasz mistrz Fryderyk dokonał tej sztuki z gracją prestidigitatora. I bynajmniej nie były to wcale dźwiękowe kaprysy rzucone na pięciolinię jak garść konfetti na wietrze. Każda nuta, każdy akcent został przemyślany z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza, choć brzmi tak swobodnie, jakby właśnie narodził się pod palcami pianisty.
W swoim muzycznym laboratorium Chopin pozostawił nam cztery takie eksperymenty (op. 29, 36, 51, 66) – każdy inny, każdy wyjątkowy, jak różne smaki tego samego wybornego wina. Choć nie zostawił nam „instrukcji obsługi” (może szkoda?), zachowane szkice zdradzają, że te pozornie spontaniczne utwory były cyzelowane jak najdroższa biżuteria. To właśnie w impromptus Chopin pokazał, jak można być jednocześnie poetą i… matematykiem muzyki. Znajdziemy tu i ognisty temperament poloneza, i łzawą zadumę nokturnu, i paryski szyk, i warszawską tęsknotę. Wszystko zamknięte w formie, która mówi: „Proszę Państwa, zapraszam na muzyczną przejażdżkę – przypnijcie pasy, bo będzie i lirycznie, i dramatycznie, i może trochę zawirować!”
I tak, pierwsze jego Impromptu As-dur op. 29 ujrzało światło dzienne w 1837 roku, gdy Chopin, już całkowicie zadomowiony w Paryżu otoczony był licznym gronem przyjaciół. Ten muzyczny klejnot to istny kameleon nastrojów, zmieniający barwy emocjonalne z gracją baletnicy i nieprzewidywalnością wiosennej pogody. Wyobraźmy sobie utwór, który płynie jak szampan w kieliszku paryskiej elity – musujący, wykwintny, a jednocześnie tak naturalny jak oddech. Melodia tańczy na pięciolinii z wdziękiem młodej gryzetki, a dźwięki, klarowne niczym paryskie powietrze o świcie, układają się w charakterystyczny chopinowski deseń. Tonacja As-dur przywdziewa tu szaty godne królewskiego balu – wyrafinowane jak francuska kuchnia i subtelne jak koronkowa parasolka. Od pierwszych taktów Chopin zaprasza nas do swojego muzycznego salonu, gdzie harmonia jest gospodynią przyjęcia, a emocje – honorowymi gośćmi. Forma utworu to prawdziwy majstersztyk – jakby mistrz Fryderyk prowadził nas przez labirynt uczuć, trzymając w jednej ręce mapę struktury, a w drugiej różdżkę improwizacji. Utwór rozpoczyna się motywem figlarnym, by następnie przemienić się w namiętne wyznanie, a potem znów wrócić do marzycielskiej kontemplacji – niczym romantyczny bohater, który nie może się zdecydować między westchnieniem a uniesieniem. Ta emocjonalna karuzela sprawia, że wykonawca musi być nie tylko wirtuozem klawiatury, ale i prawdziwym aktorem dramatycznym. Robert Schumann, ów muzyczny krytyk o złotym piórze, napisał o tym utworze, że jest „pełen wdzięku i elegancji, typowy dla stylu Chopina”, dodając poetycko, że jego płynność przypomina „delikatny powiew wiatru” (choć możemy podejrzewać, że miał na myśli raczej paryski zefir niż warszawską wichurę). A Moscheles, ten czeski wirtuoz fortepianu, określił Impromptu op. 29 jako „perłę w koronie Chopina” – i trudno się z nim nie zgodzić.
Drugie Impromptus Fis-dur op. 36, które, w moim przekonaniu powstawało podczas pierwszego pobytu w Nohant w 1839 roku (m.in. wzmiankuję zresztą o tym w powieści „Ich pierwsze lato w Nohant”), to nie tylko kolejny utwór w katalogu mistrza – to prawdziwy manifest twórczy, gdzie spontaniczność i precyzja flirtują ze sobą jak para zakochanych na paryskim bulwarze. Wyobraźmy sobie architekta dźwięków, który prowadzi nas przez swój muzyczny pałac z gracją doświadczonego przewodnika. Każde pomieszczenie to nowy nastrój, każdy korytarz to harmoniczna niespodzianka, a schody? Cóż, to oczywiście wirtuozowskie pasaże, po których można się wspiąć prosto do muzycznego nieba! Forma utworu, choć pozornie swobodna jak paryski flaner na spacerze, jest precyzyjnie zaplanowana niczym ogród w Wersalu. Utwór rozpoczyna się jak poranny promień słońca – delikatnym, lirycznym tematem, który pieści uszy słuchaczy. Środkowa część? O, tu pan Fryderyk pokazuje pazury! Dramatyczna i intensywna jak burza nad Sekwaną, demonstruje techniczne możliwości fortepianu, jakby instrument sam chciał udowodnić, że potrafi i szeptać, i grzmieć. A finał? Powrót do początku, elegancki jak ukłon po doskonałym występie.
Przeskakując do roku 1842, odnajdujemy Impromptus Ges-dur op. 51, które powstało w czasach, gdy Europa gotowała się jak zupa na wolnym ogniu. Chopin, choć nie machał polityczną flagą, przemycał w swoich utworach więcej, niż niejeden rewolucjonista w płomiennej mowie. Impromptu stało się dla niego czymś w rodzaju muzycznego dziennika – bez cenzury, ale z klasą! Nasz mistrz był jak kucharz, który znał przepisy na klasyczne dania, ale nie bał się dodać do nich szczyptę romantycznej pikanterii. W op. 51 miesza te składniki z taką wprawą, że powstaje danie godne gwiazdki Michelin – klasyczne w formie, ale z nutą awangardy, która sprawia, że nawet najbardziej wybredni koneserzy muzyki oblizują palce. To dzieło może nie jest przebojem na miarę jego najpopularniejszych utworów (nie każdy walc musi być Minutowym, prawda?), ale jest jak ten niepozorny klejnot w szkatułce – może nie błyszczy najmocniej, ale gdy się mu przyjrzeć bliżej, hipnotyzuje głębią i kunsztem wykonania. Pokazuje Chopina jako muzycznego złotnika, który potrafił przekuć emocje w dźwięki z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza i wrażliwością paryskiego poety.
A teraz, drodzy melomani, czas na prawdziwą muzyczną deserową wisienkę – Fantaisie-Impromptu op. 66 z 1834 roku! Ten utwór to prawdziwy bestseller Chopina, choć – uwaga, uwaga! – nasz mistrz trzymał go w szufladzie jak sekretny przepis na tort bezowy. Dlaczego? – tajemnica mistrza. Chodzą słuchy, iż powodem niewydania była obawa o splagiatowanie Impromptus Moschelesa(!). Ale całkiem możliwe jest i to – tutaj posłużę się opinią Artura Rubinsteina – że „utwór został przez Chopina dobrze sprzedany wielkiej damie, która chciała go po prostu mieć na wyłączną własność”… Tak czy siak utwór ozostał opublikowany dopiero w 1855 roku, już po tym, jak Fryderyk udał się na wieczny koncert, przez co do dziś rozpala wyobraźnię muzycznych detektywów. Czyżby był zbyt perfekcjonistą? A może po prostu lubił trzymać nas w napięciu?
Struktura tego muzycznego klejnotu jest jak trójwarstwowy tort – forma ABA, gdzie dynamiczne, wirtuozowskie warstwy zewnętrzne otulają aksamitny, liryczny środek. Od pierwszych taktów pianista musi być prawdziwym żonglerem – lewa ręka gra sześć nut, podczas gdy prawa tylko cztery, jakby prowadziły przyjacielską sprzeczkę o to, kto ma rację. To jak próba pogodzenia kota z psem – trudne, ale gdy się uda, efekt jest zachwycający! Choć Fantaisie-Impromptu jest grane częściej niż przeciętny Chopinowski walc na dancingu, każdy pianista znajduje w nim coś nowego – jak w dobrym winie, które z czasem odkrywa nowe aromaty. Wielcy mistrzowie fortepianu: Horowitz, Rubinstein, Argerich – każdy dodał swoją szczyptę interpretacyjnej przyprawy do tego muzycznego dania. Jest pewnym paradoksem, że utwór, który Chopin trzymał w szufladzie jak list miłosny, którego nie chciał wysłać, stał się jednym z jego najbardziej rozpoznawalnych dzieł. To trochę tak, jakby nieśmiały poeta przypadkiem stał się gwiazdą poezji!
A teraz, na deser, kilka słów podsumowania całej chopinowskiej uczty impromptus: te cztery perełki pokazują nam, że geniusz to nie tylko boskie natchnienie przy porannej kawie, ale też solidna porcja pracy i samokontroli. To jak gotowanie – potrzeba zarówno talentu, jak i znajomości przepisu! Impromptus Chopina są jak muzyczne zwierciadło życia – czasem spontaniczne jak wiosenny deszcz, innym razem uporządkowane jak francuski ogród. Późniejsi kompozytorzy: Liszt czy Debussy patrzyli na nie jak uczniowie na dzieła mistrza kuchni, próbując odkryć sekret ich niepowtarzalnego smaku.
I tak oto Chopin, ten nasz romantyczny czarodziej fortepianu, zostawił nam cztery muzyczne klejnoty, które do dziś błyszczą jak gwiazdy na muzycznym firmamencie. Każde impromptus to osobna historia, każde to inny odcień muzycznej tęczy, a wszystkie razem tworzą niezapomniany koncert emocji, który – jak dobry francuski szampan – nigdy nie traci swojego musującego charakteru i szlachetnego smaku.
Ps.
Na zakończenie zapraszam Państwa do świata Chopinowskich Impromptus w mistrzowskim wykonaniu Artura Rubinsteina.