Rozdział 1
W dusznych korytarzach Morgan Library and Museum, gdzie zapach starego papieru i skóry mieszał się z wonią wosku pszczelego, panowała atmosfera tajemniczości i nostalgii. Mahoniowe regały, niczym dostojni strażnicy minionych epok, piętrzyły się aż po sufit, strzegąc skarbów piśmiennictwa. Promienie nowojorskiego słońca, wpadające przez wysokie, łukowate okna, kładły się złotymi smugami na grzbietach książek, tworząc iluzję ruchu, jakby duchy dawnych autorów przechadzały się pośród tomów. W tej świątyni wiedzy, gdzie każdy szelest kartki zdawał się opowiadać historię minionych wieków, dwoje bibliofilów – Robinson i Aurelia McClellan, poświęcali się swojej pasji odkrywania.
Aurelia, z bujnymi kasztanowymi włosami upiętymi w kunsztowny kok, z jej polskimi korzeniami i zamiłowaniem do romantyzmu, przypominała postać z dawnego dagerotypu. Jej delikatne palce, przesuwające się po pożółkłych stronicach, zdawały się wyczuwać puls historii. Robinson, rasowy amerykański bibliotekarz, ale i kompozytor o duszy romantyka, z iskierkami entuzjazmu w piwnych oczach, wierzył, że gdzieś pomiędzy zapomnianymi wierszami i nutami drzemią jeszcze nieodkryte arcydzieła. Jego miłość do muzyki klasycznej graniczyła z kultem, a każda wzmianka o dawnych mistrzach wywoływała u niego dreszcz emocji.
– Robi! – głos Aurelii, zazwyczaj cichy i melodyjny, tym razem zabrzmiał z nutą podniecenia, przypominając brzmienie kryształowego dzwoneczka. – Chyba natrafiłam na coś absolutnie niezwykłego!
Robinson, pochłonięty lekturą starodruku, uniósł głowę znad księgi. Jego okulary w drucianych oprawkach zsunęły się lekko na czubek nosa.
– Naprawdę? – zapytał, z figlarnym uśmiechem błąkającym się po ustach. – Czyżby kolejny romans w stylu Jane Austen, czy może coś równie porywającego, co świeżo upieczone ciastko z Levain Bakery?
Aurelia przewróciła oczami i nie mogła powstrzymać pobłażliwego uśmieszku. Po sześciu latach małżeństwa przywykła do jego żartobliwych docinków.
– Przestań się wygłupiać i chodź tu natychmiast – powiedziała, delikatnie rozkładając znalezisko na mahoniowym pulpicie.
Robinson wstał od swojego biurka, otrzepując mankiety tweedowej marynarki z niewidzialnego kurzu. Gdy podszedł bliżej, jego żartobliwy wyraz twarzy ustąpił miejsca profesjonalnemu skupieniu.
– To… to są nuty – wyszeptał, pochylając się nad dokumentem.
– Tak. Nuty walca! – potwierdziła, a jej głos drżał z emocji. Oczy Aurelii, zazwyczaj spokojne i badawcze, teraz lśniły blaskiem odkrywcy, który właśnie natknął się na bezcenny skarb. Jej serce biło mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi i zatańczyć wraz z nutami zapisanymi na pożółkłym papierze. – Spójrz uważniej: to nie tylko nuty – Aurelia z trudem panowała nad drżeniem głosu – spójrz na charakter pisma, na te charakterystyczne zawijasy w kluczach wiolinowych…
Robinson założył dodatkowy monokl na parę okularów do czytania i pochylił się jeszcze niżej.
– Aurelio… – jego głos stał się ochrypły. – Czy ty sugerujesz…?
– Tak, kochanie. To wygląda na rękopis Chopina.
Przez chwilę stali w milczeniu, bojąc się nawet oddychać zbyt głośno. Robinson delikatnie dotknął brzegu kartki.
– Ale skąd… jak… to niemożliwe! – wymamrotał – Wszystkie manuskrypty Chopina są skatalogowane, zinwentaryzowane…
– A jednak – Aurelia wskazała na górną część kartki – Zobacz podpis: Chopin. I te charakterystyczne „ff” jako oznakowanie forte… O! tutaj nawet potrójne! To jego sposób notowania uwag wykonawczych.
Robinson wyprostował się i nagle zaczął przemierzać niewielką przestrzeń między regałami w tę i z powrotem. Nagle się zatrzymał, wyjął z kieszeni smartfon i zaczął nim robić fotografie manuskryptu we wszelkich możliwych ujęciach.
– Musimy zachować zimną krew – powiedział, bardziej do siebie niż do żony – Potrzebujemy ekspertów, specjalistów od chopinowskich manuskryptów…
– Ale najpierw – przerwała mu Aurelia– musimy mieć pewność, że to rzeczywiście nieznany utwór – jej mąż zastygł na chwilę nad manuskryptem po zrobieniu ostatniego zdjęcia, naocznie sprawdzając w nim jeszcze jakieś szczegóły – ty przecież, mój mężu, znasz na pamięć wszystkie jego walce…
– Prawie wszystkie – Robinson uśmiechnął się skromnie. – I ten… ten jest inny. Nigdy wcześniej go nie widziałem – i ponownie pochylił się nad manuskryptem – Te progresje harmoniczne… – mruczał pod nosem – To zdecydowanie jego styl, ale jednocześnie jest w tym coś… dla mnie świeżego.
– Jakby eksperymentował z nową formą. – dokończyła Aurelia – Spójrz na tę dramatyczną introdukcję. To nie jest typowy walc wiedeński.
– Jeśli to autentyk… – Robinson przełknął ślinę – Aurelio, zdajesz sobie sprawę, co to może znaczyć?
– Że dwójka szalonych bibliofilów właśnie dokonała największego muzycznego odkrycia XXI wieku? – W jej oczach błysnęły figlarne iskierki.
– Albo że za chwilę obudzimy się z tego pięknego snu – westchnął Robinson, ale nie mógł powstrzymać podekscytowania – Musimy działać metodycznie. Najpierw dokumentacja fotograficzna, potem konsultacja z konserwatorem…
– I ani słowa nikomu – dokończyła Aurelia – Przynajmniej dopóki nie będziemy mieli stuprocentowej pewności.
Stali tak jeszcze przez chwilę, wpatrując się w pożółkłą kartkę, która mogła zmienić ich życie. W ciszy biblioteki słychać było tylko ich przyspieszone oddechy i delikatny szelest klimatyzacji.
– Wiesz co, Robi? – szepnęła Aurelia. – Nawet jeśli to nie jest Chopin…
– To i tak najwspanialsze popołudnie w bibliotece – dokończył, obejmując żonę ramieniem.
Za oknem Nowy Jork tętnił życiem, nieświadomy potencjalnego skarbu, który właśnie został odkryty w jednej z jego najwspanialszych bibliotek.
Cdn.