78 Festiwal muzyczny w Dusznikach-Zdroju rozpoczęty. Recenzja z recitalu Francesca Piemontesiego

Przyszedł na świat nad jeziorem Lago Maggiore – w górzystej Szwajcarii. Dokładnie cztery tygodnie temu świętował swe czterdzieste urodziny. Pogłębione studia w Hanowerze (wcześniej: w niedaleko położonym od rodzinnego Locarno – Lugano) i zdobyty laur na Konkursie Królowej Elżbiety w 2007 roku, uczyniły z Francesco Piemontesiego artystę zawsze chętnie słuchanego przez publiczność największych estrad muzycznych Europy, Dalekiej Azji i obu Ameryk. Grywał z najlepszymi orkiestrami świata, brał udział w niezliczonych kursach i festiwalach muzycznych. Kilkukrotnie nie ominął w swych trasach koncertowych także i naszego Festiwalu w Dusznikach, gdzie dzisiaj festiwalowa publiczność miała przyjemność słuchać go po raz kolejny. (Sam miałem już przyjemność podziwiać wirtuozerię Piemontesiego w Szopenowskim Dworku w roku 2011. Do dziś pamiętam, jak wielobarwowo wybrzmiewały wtedy pod jego palcami dźwięki preludium cis-moll op. 45 Chopina…)

I tym razem w programie Artysty znalazł się Chopin, ale oprócz festiwalowego patrona i Debussy, i Szubert. Dla fanów Piemontesiego to bardzo atrakcyjne zestawienie. Są to bowiem kompozytorzy, których artysta doskonale „czuje”, a interpretacje ich dzieł chętnie utrwala na płytach.

Cykl Preludiów Debussy’ego, barkarola Chopina oraz brawurowo zagrana monumentalna sonata B-dur wiedeńskiego prekursora romantyzmu – Szuberta, były podczas dzisiejszego recitalu prawdziwą artystyczną ucztą.

Ale od początku…

W książeczce festiwalowej widnieje informacja, że utworem, którym Piemontesi zamierzał otworzyć swój recital, miała być początkowo Barkarola Fis-dur op. 60 Chopina. Tymczasem artysta rozpoczął występ od preludiów Debussego (stosowną korektę dołączono do książeczki). Szkoda! – Pomyślałem. Barkarola jako dzieło inaugurująca Szopenowskie Święto mogłaby być przecież symbolicznym hołdem i pięknym ukłonem złożonym w imieniu tegorocznych uczestników Patronowi festiwalu. Na szczęście barkarola nie zniknęła z repertuaru, a jedynie przeniesiona została przez artystę do II części występu. Część pierwszą zatem i tym samym cały recital, jak wspomniałem, rozpoczęły impresjonistyczne preludia.

„Muzyka zaczyna się tam, gdzie słowo jest bezsilne – nie potrafi oddać wyrazu; muzyka jest tworzona dla niewyrażalnego” – pisał pod koniec swego życia Claude Debussy. I filozofię tę doskonale oddają dwa genialne „Zeszyty preludiów” opublikowane przez pięćdziesięcioletniego kompozytora. Drugim z Zeszytów (na który podobnie jak i na pierwszy składa się 12 nietonalnych kompozycji) Piemontesi – i tu uprzedzę moje dalsze wrażenia – kapitalnie i z wirtuozowskim polotem wypełnił całą pierwszą część swego recitalu.

Warto nadmienić, że w czasach Debussego nie tylko sam kompozytor, ale i inni pianiści grywali te preludia w zestawach po dwa, trzy, cztery, co wciąż do dziś pozostaje popularnym i pragmatycznym podejściem. Pozwala(ło) to wykonawcom dobierać preludia, z którymi mieli największe powinowactwo emocjonalne lub te, do których najbardziej pasowały ich indywidualne zdolności interpretacyjne. Piemontesi nie ograniczał się i nie rozdrabniał – i już prawie dziesięć lat temu nagrał na płytach oba Zeszyty, a dziś wybrał i zaprezentował we Dworku Chopina cały Zeszyt drugi. Interpretacją tych preludiów udowodnił nam – słuchaczom, że on – przez krytyków muzycznych nazywany „czarodziejem dźwięku” – dla każdej z tych impresjonistycznych miniatur odnalazł klucz, dzięki któremu każdy z utworów lśnił swoim indywidualnym blaskiem i niepowtarzalnym hipnotyzującym dźwiękowym pejzażem. W ciągu pół godziny malowane przez niego różnorodną fakturą preludia nie tylko wybrzmiewały tym co „niewyrażalne”, ale i jedno za drugim muskało po zmysłach słuchaczy wypełniających salę do ostatniego krzesełka. Mamiły nas co chwila zmieniającymi się nastrojami, szeleściły niespodziewanymi muzycznymi „zaczepkami”, przyprawiały o zadumę, o dreszcz wzruszenia, dotyk ekstazy, niemy krzyk zachwytu, sprzeciwu, ale i o poczucie bezczasowego „zapomnienia się” w mistycznie snującej pod wysokimi sklepieniami, wśród ścian i krzesełek muzyce… Po ostatniej miniaturze zapadła długa kłująca cisza (aż chciałoby się potwierdzić klasyka i szepnąć: „Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza…”) – a potem huragan oklasków.

Dwukrotnie wywoływany artysta wychodzi na estradę, kłania się głęboko, z pokorą i wreszcie… zasłużona przerwa.

A po przerwie wyczekiwana przez miłośników barkarola Fis-dur Chopina. To niezwykle melodyjne i bogate w wyrafinowaną ornamentykę arcydzieło, jak czasami o nim mawia się: „pieśń weneckich gondolierów”, nasz narodowy kompozytor opublikował na kilka lat przed swoją śmiercią. Było zapewne formą jego osobistego odwołania się do konwencji „barkaroli” jako gatunku chętnie podejmowanego przez wielu współczesnych mu kompozytorów, takich chociażby jak Mendelssohn, Liszt czy Fauré. Ale mogło też być hołdem złożonym przez dojrzałego artystę znad Wisły włoskiej muzyce, z którą od wczesnego dzieciństwa łączyła Chopina platoniczna miłość.

Czy opus 60. było reminiscencją z pobytu poety fortepianu we Włoszech? – Nie sądzę. Kontakt Chopina z włoską ziemią ograniczył się przecież do ledwie chwil spędzonych w Genui, podczas wspólnego z George Sand powrotu z Majorki.

Co innego jednak, gdy mowa o dającym dziś koncert pianiście. Włoska krew, która niechybnie płynęła i płynie w żyłach Piemontesiego – rasowego szwajcarskiego Włocha, czy jak kto woli: włoskiego Szwajcara – w muzycznych frazach barkaroli znalazła dla siebie naturalny modus vivendi. Pod palcami Piemontesiego barkarola pulsowała iście wenecką rozfalowaną laguną. Jej linia melodyczna, jak gdyby nieustannie wzburzana i mierzwiona przybrzeżnym niespokojnym wiatrem, szumiała morską pianą, koiła falującym rytmem, urzekała blaskami południa. Ostatni pasaż przebiegający lotem apenińskiego kruka od wiolinów do basów i zamykający utwór akord „fis” był jak definitywna kropka wieńcząca odegrane dzieło, był jak pokłon do samej ziemi złożony przez pianistę festiwalowemu patronowi. Czy było to jednak wykonanie wzorcowe, idealne pod względem legendarnego piemontesiowego „czarowania dźwiękiem”? Niezupełnie. Pewien niedosyt pozostał. Czy aby nie świadom takiego stanu rzeczy artysta postanowił przenieść utwór z początku do środka recitalu? Kto wie…

Po romantycznie rozkołysanej barkaroli przyszedł czas na dzieło wieńczące cały dzisiejszy muzyczny wieczór – preromantyczną sonatę B-dur Szuberta. Nim rozbrzmiało i rozśpiewało się szubertowskimi frazami, artysta na chwilę zszedł ze sceny do garderoby. Dobra więc okazja na krótką anegdotę o kompozytorze.

Otóż przyjaciele Szuberta (bo o nim mowa), znając wielkie upodobania kamrata do przebywania na łonie natury i nie bardzo ufając jego zapewnieniom o dochowywaniu przezeń punktualności, z pewną dozą humoru, ale i złośliwości mawiali: „nasz Franciszek nigdy nie zjawia się w umówionym miejscu i czasie, zawsze okazuje się, że właśnie wybrał się na spacer”.

I w takim właśnie lekko spacerowym nastroju Piemontesi – muzyczne guru dzisiejszego świątecznego wieczoru – ponownie zaprosił nas do krainy swojej muzyki. Posągowa 21 sonata B-dur D 960 (nawiasem mówiąc: ostatnie dużych rozmiarów dzieło Szuberta, które skomponował na kilka miesięcy przed swą śmiercią), niczym wyłaniający się dla spacerowicza sielankowy pejzaż już od pierwszych nut zaczęła uwodzić słuchaczy pastoralnym urokiem. I jak zwykło bywać na sielskim spacerze, również i melodia sonaty, pod palcami Piemontesiego, niespiesznie snuła się i leniwie upływała. Czasem zatrzymywała się w przeciągających pauzach, czasem wsłuchiwała się w samą siebie i prowadziła dialog z wybrzmiewaniem własnego echa. W dalszej części sonaty, wciąż w tym samym pogodnym nastroju dzieła, pianista uwypuklił w basach niespokojne ostinato. Może intencją kompozytora (ale i wykonawcy!) było, aby sielankowy spacer zakłóciło jakieś posępne wspomnienie? Może była to jakaś zatrwożona zapowiedź traumy kompozytora, może przestroga czegoś, co niechybnie nadchodzi? Nawet artysta pod jej dźwiękami nieznacznie wykrzywił twarz, nieznacznie się przykulił… Jednak już wkrótce fortepian Piemontesiego, jak przystało na „czarodzieja dźwięku” ponownie rozśpiewywał się słodkimi prostymi (z lekka infantylnymi) dla ucha frazami.

Finał sonaty (w minorowej tonacji g-moll) to z kolei chyba najlepszy Szubert i muzyka, za jaką kochają prekursora romantyzmu miłośnicy sonat fortepianowych. Beethovenowsko wybrzmiewające akordy i fortissima, ale i pasaże oplecione śpiewnymi szubertowskimi frazami – w wykonaniu Piemontesiego urzekały soczystymi brzmieniami i wirtuozowskim dostojeństwem.

Sonatę, jak przystało na preromantyczne dzieło, Piemontesi kończy sekwencją prześlizgujących się po całej klawiaturze akordów, łącznie z ostatnim, który jak podzwonne rozbrzmiewa dla całego kończącego się właśnie świątecznego recitalu.

Oklaski, kilkukrotne schodzenie artysty z estrady i wracanie na estradę, i wreszcie bis. Tylko jeden, ale za to jaki! Szymanowski! Etiuda b-moll op. 4 nr 3. Etiuda-monstrum, etiuda-ekstaza, etiuda, która w interpretacji artysty wybrzmiała całym spektrum dynamiki, ale i wzruszającą liryczną śpiewnością.

Była godzina 22:14 gdy recital definitywnie dobiegł końca. Dla artysty pozostała już tylko najprzyjemniejsza część dzisiejszego wieczoru: rozdawanie autografów, pozowanie do zdjęć ze swoimi fankami i fanami, a z najbliższymi zapewne miły wspólny bankiecik.

Od jutra dalsze odsłony Święta. Festiwal przecież dopiero się zaczyna…

———-

4 VIII 2023 roku, godzina 20:10, Dworek Chopina w Dusznikach-Zdroju

Francesco Piemontesi – Recital pianistyczny

Program:

Debussy, II Zeszyt preludiów

Po przerwie:

Chopin, Barkarola Fis-Dur op. 60

Szubert, sonata 21 B-dur D 960

Bis:

Szymanowski – etiuda b-moll op. 4 nr 3