Cytat z obrazka? Ciekawy… „Muzyka to język duszy…”. Brzmi jak początek porządnego, filozoficznego traktatu, a kończy się… no cóż, czasem potrzebą terapii i butelką wina. I to nie byle jakiego! Wino do Chopina musi być wytrawne, białe, i najlepiej takie, żeby po pierwszym łyku człowiek poczuł, jak mu się wszystkie troski świata wylewają z głowy. Bo słuchanie Chopina to nie jest puszczanie playlisty na Spotify do sprzątania. To emocjonalny maraton, po którym mięśnie bolą, a w głowie huczy jak po koncercie rockowym.

„Melancholia XIX wieku”? To określenie brzmi jak nazwa perfum z reklamy, w której blada modelka w koronkowych rękawiczkach patrzy tęsknie przez okno na deszcz. Ale pewnie tak właśnie pachniał Chopin – trochę jak fiołki, trochę jak kurz ze starego fortepianu, a trochę jak… no właśnie, jak ta nieokreślona tęsknota, którą się czuje, patrząc na zachód słońca i gdy się myśli o wszystkich rzeczach, których nigdy nie zrobimy. Bo Chopin „płakał klawiszami”! I to żadna metafora, to fakt! Jak wsłuchujemy się w jego preludia, etiudy, nokturny, to słyszymy całą symfonię szlochów, westchnień i dramatycznych pauz. To jakby ktoś brał nasze serca, wykręcał je jak mokre pranie, a potem rzucał na fortepian i mówił: „No, zagrajcie teraz coś wesołego!”. I fortepian gra, ale jakoś tak… smutno. Mimo że Chopin był typowym romantykiem, to jeśli ktoś porówna go do impresjonisty – też trafi w sedno. Wystarczy kilka dźwięków, a już czujemy się, jakbyśmy stali przed obrazem Moneta, próbując zrozumieć, co autor miał na myśli. Tylko że zamiast lilii wodnych mamy tu całą paletę emocjonalnych zawirowań. Od subtelnego smuteczku, który czujemy, kiedy kończy się ostatni kawałek ciasta, po gwałtowną namiętność, która… no cóż, która chyba nigdy ci się nie przytrafiła, bo jesteś zbyt zajęty słuchaniem Chopina. I ta skrzynia skarbów! Otwierasz ją, a tam zamiast pirackiego złota – emocjonalny armagedon. Zaczynasz tęsknić za nieistniejącą miłością, płakać nad losem bohaterów opery, których nigdy nie poznałeś, i generalnie czuć się jak bohater romantycznego dramatu. I super! Przynajmniej będziesz miał o czym pogadać z terapeutą. Możesz mu nawet zagrać fragment Preludium deszczowego, żeby lepiej zrozumiał, z czym się zmagasz. Tylko uprzedź go, żeby wziął chusteczki… I może ten kieliszek czegoś mocniejszego. Albo cała butelka. Bo z Chopinem, umówmy się, nigdy nie wiadomo, jak się skończy wieczór. Może melancholijnym uśmiechem, a może… płaczem w poduszkę. W końcu, jak to mówią, po burzy zawsze wychodzi słońce. Tylko że u Chopina ta burza potrafi trwać całą wieczność. Ale przynajmniej jest piękna. I co ciekawe – w sumie, to nawet lubimy te jego emocjonalne tortury. I teraz, uwaga, uwaga: trąby i fanfary! Bo oto ja, skromny pisarczyk, postanowiłem wykorzystać ten emocjonalny ładunek wybuchowy w swojej kolejnej „chopinowskiej” powieści: „Ich pierwsze lato w Nohant” (tak, wiem, tytuł brzmi jak opera mydlana, ale obiecuję, że w środku będzie więcej dramatu niż w niejednym odcinku „Na Wspólnej”). Chopin nie będzie tam tylko tłem, jak jakaś mdła muzyczka w windzie. Będzie pełnoprawnym narratorem, takim niewidzialnym duchem, który będzie szeptał do uszu bohaterów (i czytelników) te wszystkie niewypowiedziane słowa, skrywane tęsknoty i budzące się namiętności.
Wyobraźcie sobie taką oto scenerię: oto przed wami stają młodzi, piękni i zakochani… w sobie nawzajem, w muzyce, w życiu… a w tle, niczym soundtrack do ich romansu, rozbrzmiewają melancholijne nokturny i ogniste mazurki. To będzie jak czytanie nut, tylko że zamiast dźwięków, będą słowa, a zamiast fortepianu – kartki papieru. Będziecie mogli dosłownie usłyszeć emocje bohaterów, poczuć ich radość, smutek, zazdrość, pożądanie… wszystko to, co nasz Fryderyk tak mistrzowsko potrafił przekazać w swojej muzyce.
Po mojej poprzedniej książce, „Odnaleziony walc” (tak, wiem, dla niektórych z Was być może brzmi jak tytuł filmu przygodowego, ale ci, którzy przeczytali, poświadczą, że w środku jest więcej Chopina niż Indiana Jonesa), „Ich pierwsze lato w Nohant” to kolejna cegiełka w mojej chopinowskiej biblioteczce. Będzie to, drodzy czytelnicy, prawdziwa uczta dla duszy! Coś jak czekoladowy tort z nadzieniem z marcepanu i wiśniami, polany lukrem z emocji i posypany nutami Chopina. Będziecie się oblizywać (i może ocierać łzy wzruszenia) jeszcze długo po skończeniu lektury. Bo Chopin, moi drodzy, to nie tylko muzyka. To cała filozofia życia. To dowód na to, że nawet z największego smutku można wykrzesać piękno. To jakby Fryderyk mówił nam: „Hej, życie czasem jest do bani, ale przynajmniej mamy fortepian!” I trudno się z nim nie zgodzić.
A wracając do tej „niewypowiedzialności”– to właśnie ona jest w tym wszystkim najpiękniejsza. Chopin nie mówi nam, co mamy czuć. On to „pokazuje”. Daje nam przestrzeń do interpretacji, do własnego dialogu z dźwiękiem. To my decydujemy, czy ten nostalgiczny walc opowiada o złamanym sercu, czy o tęsknocie za utraconą ojczyzną. To my dopisujemy historię do tej melodii, tworząc własną, niepowtarzalną opowieść.
Więc tak, „Ich pierwsze lato w Nohant” to będzie taka właśnie opowieść. Opowieść, w której muzyka Chopina będzie szeptem niewypowiedzianych słów, kluczem do serc bohaterów i… mam nadzieję… do waszych serc również. Czekajcie na premierę, proszę! Czekajcie, bo będzie się działo! A w międzyczasie… może włączcie sobie jakiś nokturn? Tylko pamiętajcie o chusteczkach! I może o tym serniku. Bo kto wie, może po wysłuchaniu Chopina nagle poczujecie nieodpartą chęć na coś słodkiego… i na odrobinę melodramatu. W końcu, jak mówią, życie bez dramatu jest jak fortepian bez pianisty – niby jest, ale nie gra.