Ten dzień, niczym drogocenny klejnot, miał na długie lata zajaśnieć w skarbcu wspomnień. Czerwcowy poranek roku 1839 wstawał leniwie. Pierwsze promienie słońca, niby czarodziejskie różdżki, muskały kamienice i bruk prowansalskiego Arles, budząc je do życia ciepłem i rześkim powiewem. Chopin, w towarzystwie George Sand i jej dwojga dzieci – jedenastoletniej Solange i szesnastoletniego Maurycego – pełni nadziei i energii zajmowali miejsca w eleganckim powozie, do którego już przed godziną zaprzężono parę rączych koni. Mały Rzym, jak o swoim mieście chętnie mawiali miejscowi, duszny od pyłu i zgiełku, wkrótce miał stać się jedynie mglistym po Majorce i Genui wspomnieniem na horyzoncie kolejnego etapu ich romantycznej podróży.
Gdy służba, z właściwą sobie starannością, dopełniła ostatnich przygotowań, a bagaże spoczęły na swoich miejscach, skinienie George Sand dało sygnał do odjazdu. Wystarczył jeden gest koniuszego, by konie ruszyły z kopyta, a powóz rozpoczął swą długą, całodniową podróż.
Chopin, siedząc przy prawym oknie – naprzeciwko dzieci, które zajęły miejsca po lewej stronie – z sercem przepełnionym słodko-gorzką melancholią obserwował, jak miejski chaos ustępuje sielskiej harmonii natury. Choć perspektywa wielogodzinnej jazdy mogła nużyć, myśl o nadchodzących dniach, wypełnionych błogim spokojem pośród dziewiczej przyrody, napawała go radością. Natura, w swej nieskażonej prostocie i majestacie, była dlań nie tylko źródłem wytchnienia, ale i natchnienia, prawdziwym balsamem dla jego udręczonej duszy artysty.
Podróż z Arles do Nohant była niczym wędrówka przez malowniczy gaj, w którym każdy zakręt drogi odkrywał nowe fascynujące widoki. Dyliżans, kołysząc się miarowo, przemierzał urokliwe wioski, gdzie czas zdawał się płynąć wolniej, a mieszkańcy z zaciekawieniem spoglądali na przejeżdżających „szlachetnych państwa”. Pola, rozciągające się po horyzont, mieniły się różnorodnymi odcieniami zieleni, a złote łany zbóż falowały w rytm delikatnego wiatru. W oddali od czasu do czasu, majaczyły sylwetki starych wiatraków, które niczym strażnicy pilnowały spokoju przemierzanych przez podróżników krain.
Chopin, zapatrzony w krajobraz odpoczywając, czerpał z niego inspirację, ale jego myśli już wędrowały ku nowym melodiom, które rodziły się w umyśle kompozytora.
George Sand, zafascynowana pięknem obserwowanej zza okna natury, dzieliła się z dziećmi opowieściami o miejscach, które mijali, wzbogacając ich wyobraźnię, ale i wiedzę. Każdy postój na trasie był okazją do krótkiego odpoczynku i rozmów z miejscowymi, którzy z chęcią dzielili się historiami o swoich stronach.
Droga wijąca się przez francuskie prowincje, miasteczka i pola wydawała się nie mieć końca. Zielone wzgórza, jedno po drugim, migotały w ostrych promieniach słonecznego południa. Dzieci George Sand, ożywione trwającą wyprawą, prowadziły nieprzerwaną przekomarzania się i dziecięce spory.
– Spójrz, Solange, jak pięknie złocą się te pola! – spoglądając przez okno powozu, zachwycał się Maurycy.
Solange, siedzącą obok brata, przez chwilę marzyła o czymś zapewne dziwnym i tajemniczym (o czym mogły świadczyć jej uniesione brwi, rozchylone usta i lekko przymrużone oczy, jakby skupiała się na wewnętrznych obrazach lub myślach). Wytrącona z rozmyślań za radą Maurycego przez moment z ciekawością patrzyła na zmieniający się krajobraz. Na zachwyt brata odpowiedziała jednak niespodziewanym pytaniem:
– Och, Maurice! Myślisz, że w Nohant będą takie same motyle jak w zeszłym roku? Pamiętasz te niebieskie?
– Będą jeszcze piękniejsze – szybko odpowiedział i widząc rozkojarzenie siostry, porzucił dalsze podziwianie przemieszczającego się krajobrazu – i będziemy mogli je razem szkicować. Pan Chopin na pewno skomponuje dla nich jakąś melodię, prawda, panie Chopinie? – i odwrócił głowę w kierunku Fryderyka.
Fryderyk, prawdopodobnie pochłonięty własnymi rozmyślaniami, a może nawet ucinający sobie w tym momencie krótką drzemkę, nie odpowiadał.
– Maurice, on chyba nas nie słyszy… – szepnęła do brata – Znowu tak dziwnie patrzy przez swoje okno. A właściwie nie patrzy, bo ma oczy zamknięte.
– Ciii… Mama mówiła, że pan Chopin potrzebuje ciszy, żeby słyszeć muzykę w swojej głowie.
– W głowie? Jak to możliwe? – dopytała z dziecięcą fascynacją i ciekawością.
– Na tym właśnie polega jego talent, głuptasie. Tak jak ty słyszysz śpiew ptaków, tak on słyszy od razu całe utwory – i prostując się na siedzeniu, wystudiowanym wyrazem twarzy zademonstrował przed siostrą swą nieosiągalną dla niej mądrość szesnastolatka.
– Ale ja… ja już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła biegać boso po trawie! W Paryżu mama nigdy mi na to nie pozwala – zmieniła temat i jej oczy błysnęły żywo i wesoło.
– Bo w Paryżu nie ma takiej trawy jak w naszym Nohant – odpowiedział z uśmiechem – Będziemy mogli też łowić ryby w stawie. Hurra!
– I zbierać poziomki! Hurra! I maliny! I…
– …I pewnie jak zwykle pobrudzisz całą sukienkę, a mama będzie narzekać – przerwał siostrze dalszą wyliczankę.
– Wcale nie! Bo Tym razem, zobaczysz, będę bardzo ostrożna. Jak dama! – i zabawnie nadąsała dziecięce usteczka, wyobrażając sobie, że zapewne w ten sposób reagują na zaczepki prawdziwe damy.
– Tak, tak… To samo mówiłaś w zeszłym roku.
– Maurice, a pokażesz mi, jak rysować chmury? Ty tak ładnie rysujesz. Zobacz…! Te dzisiejsze są takie puchate… – ponownie zmieniła temat, przypatrując się pierzastym obłokom leniwie sunącym po horyzoncie.
– Dobrze, ale musisz być cierpliwa. Sztuka wymaga skupienia, tak jak muzyka pana Chopina – i ponownie zerknął na nieruchome oblicze Fryderyka. – On chyba rzeczywiście śpi. Może go kujnąć z lekka łokciem?
– Będę bardzo skupiona. Obiecuję! – odpowiedziała, nie zwracając uwagi na probę zaaranżowania figla przez brata. – A myślisz, że mama pozwoli nam urządzić piknik pod wielkim dębem?
– Na pewno. Ale najpierw musimy dojechać. Spójrz, ile jeszcze drogi przed nami, jak daleko…
Solange ziewnęła.
– Oj tak… To może opowiedz mi jakąś historyjkę? Tę o rycerzu i złotym smoku?
– Dobrze, rozłóż się więc wygodnie – przystał na prośbę siostry i bez chwili zwłoki zaczął snuć opowieść – …Dawno, dawno temu, w zamku na wysokiej górze…
Tymczasem George Sand, z tomiskiem jakiejś grubej powieści spoczywającym na kolanach, zdawała się być pogrążona w lekturze, choć jej wyostrzony matczyny słuch wyławiał każde słowo z ożywionej rozmowy dzieci. Ale i ona od czasu do czasu pozwalała swoim oczom odpocząć od zadrukowanych stronic, by chłonąć przemykający za oknem spektakl natury, gdzie każdy nowy widok był niczym kolejna odsłona wielkiego misterium podróży.
Solange, dostrzegłszy tę rzadką chwilę, gdy książka nie pochłaniała całej uwagi matki, przylgnęła do niej z tą szczególną czułością, jaką tylko jedenastoletnie dziecko potrafi okazać mamie. Jej oczy, roziskrzone dziecięcą ciekawością i niewinnością, zdawały się odbijać wszystkie promienie czerwcowego słońca, gdy zadała pytanie głosem słodkim jak miód:
— To w końcu wszyscy odpoczniemy, mami, prawda?
George Sand objęła córkę spojrzeniem pełnym matczynej tkliwości, podczas gdy jej myśli już biegły ku rodzinnemu dworkowi. Jej głos, miękki i ciepły niczym letni zmierzch, niósł w sobie całą głębię uczuć do miejsca, które było ich przystanią:
— Tak, ma chérie. Nohant to nasz własny kawałek raju na ziemi. — Po czym, kierując wzrok w stronę Fryderyka, dodała z delikatną troską w głosie: — Nasz drogi maestro też odnajdzie tam swój spokój, nieprawdaż, Fryderyku? — Jej spojrzenie, pełne szczerej życzliwości i zrozumienia, otulało kompozytora niczym kojący balsam.
Wyrwany z krótkiej drzemki Chopin odpowiedział skinieniem głowy, a w jego sercu na myśl o zbliżającym się wytchnieniu niepokój mieszał się z rosnącym uczuciem ulgi.
Gdy wczesne popołudnie złociło już francuskie równiny, a dyliżans majestatycznie sunął w kierunku Nohant, kompozytor delikatnie uchylił okno, pozwalając, by świat zewnętrzny wtargnął do wnętrza powozu. Czerwcowe słońce, niczym boski alchemik, przemieniało zwyczajne pola w morze płynnego złota, podczas gdy wiatr, ten odwieczny wędrowiec, niósł ze sobą symfonię zapachów lasów i kwitnących łąk.
— Tak, droga Żorżi… — jego głos brzmiał jak delikatnie muśnięta struna. — Istotnie, nie mogę się doczekać spotkania z fortepianem. Te pejzaże… — zawiesił głos, kierując wzrok pełen tęsknoty ku przemykającym za oknem obrazom — już teraz szepczą mi melodie, które, mam nadzieję, zdołam schwytać w klawisze…
Maurycy, zafascynowany tajemniczym wyrazem twarzy artysty, w której odbijało się światło natchnienia, pochylił się w jego stronę i zapytał z dziecięcą szczerością:
— A jaki to będzie utwór, panie Fryderyku? Jaką melodię tym razem pan chwyci?
— Widzisz, drogi Maurycy… — odpowiedział Chopin z łagodnym uśmiechem, nie odrywając rozmarzonego spojrzenia od sielskiego krajobrazu — muzyka jest jak powietrze, którym oddychamy. Nie poznasz jej prawdziwego oblicza, dopóki nie poczujesz, jak unosi się nad klawiaturą niczym poranne opary nad łąką — dokończył, pogrążając się w zadumie, podczas gdy jego myśli już tańczyły w rytm niesłyszalnych dla innych melodii.