Swej ulubionej ziołowej herbaty z opuncją, z plasterkiem pomarańczy i szczyptą rodzynek nie zdążyła dopić… Do drzwi apartamentu nr 15, który specjalnie dla niej wynajął, zastukał bez uprzedzenia…
…
Znali się od niedawna. Ale nigdy dotąd nie spotkali w realu. Dziś to nastąpi. Dziś – w iluminowanym jakuzzi w podziemiach Willi Wernera – zmówili się wznieść toast szampanem za miłość. ICH miłość…
Z duszą na ramieniu przekręcała klucz w zamku. Niepewnie odemknęła drzwi, z lękiem spojrzała na przybysza. Tak, to był ON. W prawej ręce trzymał długą, pąsową różę, w lewej – niewielką podróżną walizeczkę. Stał nieruchomo i uśmiechając się, i z lekka odchylając na bok głowę filuternie patrzył w jej oczy… A ONA – Kati, nieco wystraszona, nieco otumaniona spoglądała na niego jak na zjawę, nie dowierzając, czy ON istnieje naprawdę, czy może jest tylko chimerą, niedomalowanym mirażem, kolejną ułudą z dalekiego snu?
Gdy speszony bezsłownym przyjęciem skrzywił uśmiech – ONA mimowolnie spuściła głowę, jak dziecko przyłapane na zmyślaniu. Wtedy – dwoma palcami podniósł jej śniady podbródek i dostrzegłszy senne, wpółprzymknięte powieki uśmiechnął się do Kati ciepło i serdecznie. Wówczas ocknęła się. Szeroko otworzyła oczy. Pozwoliła, by delikatnie musnął swymi wargami po jej spierzchniętych ustach, a potem już sama, obudzona, ośmielona ogarnęła go w pasie szepcząc do siebie w myślach: „Będziesz mój! To stanie się dzisiaj, to stanie się tutaj i zaraz. To musi się tutaj stać!”
Westchnąwszy głęboko, wciągnęła w nozdrza „nowy” intrygujący zapach i zatopiła się w przepastnych ramionach mężczyzny. A gdy wtuliła głowę w szeroki, silny tors, nagle w pomieszczeniu zadzwoniło kłującą ciszą. Żadne nie wiedziało, co powiedzieć. Może oboje tak długo czekali, że gdy już doczekali się, przestali myśleć o czymkolwiek? Doskonale za to słyszeli, jak o szybę balkonu monotonnie postukiwały kropelki deszczu. „Nic, nic… – oboje pomyśleli – i tak cały wieczór spędzimy w jakuzzi, z szampanem”.
Stali, tulili się w ciszy, a deszcz o szyby bębnił i bębnił, i bębnił. Zza nieodległych jeleniogórskich wzniesień co kilka chwil dochodziły głuche, budzące się pomruki pierwszej wiosennej burzy.
I znowu na moment, na mgnienie, na mikrosekundę przywarli do siebie w gorącym pocałunku.
W końcu wzdrygnął się, jakby wybudził z jakiegoś tajemniczego letargu, jakby nagle naładowany potężną mocą – poczuł w sobie siłę goliata. Chwacko obłapił Katię w pasie. Uniósł w górę i dumnie przekroczywszy ze swą zdobyczą próg apartamentu przeniósł ją jak piórko na krawędź pobliskiego stołu.
Nie wiedząc jak reagować – uśmiechnęła się w dziwny, niemal szyderczy sposób. Czyżby już teraz miało się zadziać, co zadziać się musi? Będzie kochać się z innym mężczyzną? Ale ONA jest mężatką! Nigdy dotąd nie zdradziła męża!… Mąż ją, owszem, nie jedne raz. Teraz kolej na nią?!
Deszcz wariował i z impetem dzwonił o parapety, dachówki, o szyby. A oni, jak zahipnotyzowani, jak dwie zastygłe od ruchu czarodziejskiej różdżki figury wciąż patrzyli sobie w oczy nie wiedząc, co powiedzieć… A trzeba cokolwiek?
I siedziała przed nim bezbronna, świeża, jak szklanka świeżo wyciśniętego pomarańczowego soku. I stał przed nią, dotykając udami jej kolan i uśmiechał się do niej, i muskał koniuszkami palców po włosach, jak czuły ojciec głaszczący dłonią swą małą córeczkę.
Oboje czekali z ciekawością tego, co się nieodzownie stanie – i jakby tuż-tuż przed świtem – wypatrując tarczy oślepiającego słońca – doczekać się nie mogli…
Burzowe pomruki zza balkonu zupełnie ucichły. A może zajęte czym innym zmysły nie wyłapywały czegokolwiek innego?
Pochylił się ku niej. Przepadł w jej łagodnych oczach… Nie zauważył, jak szklanka z niedopitą herbatą spadała ze stołu, nie słyszał, jak z głuchym plaskiem lądowała na dywanie. W ślad za szklanką spadały owsiane ciasteczka, cukierniczka, łyżeczka, owoce, spodek. Blat stołu posłusznie udzielał gościny. Marszczący się obrus bezwstydnie odsłaniał łoże. I po chwili kłująca cisza pokoju rozśpiewała się dumką miłości: na dwa serca, dwie dusze, dwa ciała…