Pod skrzydłami muzy: Chopin w Nohant – komedio-dramat w kilku bardzo nastrojowych aktach
Pierwsza połowa dziewiętnastego stulecia… Epoka, w której nawet najmniejsze przeziębienie groziło melodramatyczną śmiercią bohatera, a mgła była niezbędna do właściwego oddania nastroju powieści lub schowania się przed wierzycielami. A gdzieś na uboczu tego dramatycznego spektaklu – Nohant: wiejska posiadłość George Sand, w której Fryderyk Chopin znalazł coś absolutnie bezcennego – święty spokój.
Wyobraźmy sobie Fryderyka – wygłodniałego geniusza, wyrwanego z paryskiego chaosu, przybywającego powozem do sielskiego zakątka. Obok niego George Sand – pisarka, feministka, skandalistka; kobieta, która pijąc kawę, wynalazłaby espresso, gdyby nie to, że preferowała absint. To ona prowadzi go przez rozległe, pachnące ogrody, a on wzdycha z ulgą, a fortepian w kącie już zaczyna się samoczynnie stroić z ekscytacji.
Cóż to była za para! Chopin i Sand stanowili związek równie burzliwy, jak mieszanka skórki z czarnego chleba i szampana. On – wrażliwy niczym fiołkowe płatki, ona – praktyczna jak sztacheta w płocie. On bał się przeciągów, ona przeciągów w związku. On marzył o cichym zakątku na kompozytorskie uniesienia, ona marzyła, by nie skończyła się świeża śmietana. Właśnie w tej odrobinie zdrowego rozsądku i odrobinie szaleństwa kiełkowały ich największe dzieła – George do kawy dopisywała nowy rozdział „Leili”, Chopin do herbaty komponował kolejne nokturny.
Nohant to nie była zwykła wiejska rezydencja. To był istny salonik artystycznych talentów, w którym spotykali się najwybitniejsi goście – herosi epoki. Chopin, mimo swojej introwertycznej natury, mógł wymienić kilka filozoficznych bon motów z Delacroix, wdzięcznie pokiwać głową na przemówienia Liszta, by wreszcie schować się za aksamitną kotarę z partyturą pod pachą. Sand, jak prawdziwa gospodyni, dbała o wszystko – od zapasu ogórków konserwowych po nastrój kompozytora. To wszystko byłoby jednak niewiele warte bez atmosfery pełnego zrozumienia i czułej troski. George być może nie upiekłaby dla niego ciasteczek – bo miała od tego kucharkę – ale na pewno zamknęłaby okno przed pierwszym powiewem wiatru, a Chopin odwdzięczyłby się nowym nokturnem, który rozczulał nawet psa sąsiadów. Ich związek to nie była sielanka bez zgrzytów – wręcz przeciwnie, Chopin regularnie suszył sobie gardło na salonowych polemikach o istocie muzyki (która jest jak powietrze unoszące się nad klawiaturą niczym poranny opar nad łąką), a Sand musiała niejednokrotnie kłócić się o przewagę fortepianu nad garnkiem na zupę – ale właśnie ta burzliwa mieszanka tworzyła artystyczne tornado, z którego rodziły się nieśmiertelne dzieła. No i te letnie popołudnia! Chopin, ślęczący przy fortepianie, George pisząca coś na kolanie, a dookoła biegają szczęśliwe dzieci, psy i kury. Przerywnikiem w tej harmonijnej idylli były tylko drobne dylematy: czy zrobić jeszcze jedną kawę, czy wyjść na spacer? Czy napisać kolejny list do Paryża, czy raczej do sąsiadki zza miedzy, by wreszcie przestała śpiewać „La Chanson de l’oignon” do południa? Tak, proszę Państwa, oto właśnie prawdziwy motor twórczości romantycznej – spokojna codzienność!
Skąd więc biorą się wielkie dzieła? Ze spotkania fortepianu nastrojonego do „F-dur”, artysty nastrojonego do melancholii i kobiety nastrojonej do opieki. George Sand była jak menedżer, dyrektor artystyczny, opiekunka i mistrzyni rozmów w jednym. Liczyła się z każdą nutą Fryderyka i z każdym jego kaszlem, wyczulona jak dobry barometr na jego samopoczucie. Chopin, po cichu podkradając pierogi z kuchni, nie wiedział, że właśnie pisze muzykę nieśmiertelną, tworząc swoje arcydzieła pomiędzy jednym kichnięciem a drugim.
Czyż nie dlatego tak chętnie wracał do Nohant? Pewno dlatego… Wszak nawet geniusz musi odpocząć od geniuszowania, a spirytualistyczna atmosfera francuskiej wsi, podszyta domową opieką, okazała się balsamem. To tu powstały dzieła, po których nawet salonowe fortepiany w Paryżu kłaniały się z szacunkiem. To tu, w tej wiecznej ciszy przerywanej rzadszym niż w Paryżu dźwiękiem korkociągu, Chopin rozkwitał jak… no, jak fiołki na parapecie w idealnych warunkach. Nie zapominajmy jednak, że historia tego niezwykłego duetu to temat na ogromną opowieść – niejedną, rzecz jasna! Nohant jest areną niezliczonych anegdot, romansów, konfliktów na tle muzycznym i kuchennym oraz burz filozoficznych o świcie. Jeśli dodamy do tego odrobinę polskich tęsknot i francuskiej finezji, dostaniemy mieszankę wybuchową – tyleż inspirującą, co łzawą (czasem od wzruszenia, czasem od cebuli w sałatce).
Na koniec pragnę – podobnie jak wszyscy pisarze – zostawić Państwa z zapowiedzią. Oto bowiem już niedługo pojawi się moja najnowsza powieść „Ich pierwsze lato w Nohant”. Tam właśnie – drodzy Bywalcy Kulturalnego Zakątka! – znajdziecie całą czeredkę naszych bohaterów, subtelności ich emocji, tajne bitwy na nuty i codzienne zmagania z wiejską rzeczywistością. Będzie śmiech, będą (łzy) wzruszenia i muzyka, która wybrzmiewa lepiej niż budzik w niedzielny poranek. Mówiąc krótko: moja powieść będzie jak mazurek Chopina – miejscami wesoła, miejscami melancholijna, ale zawsze pełna emocji! Zapraszam już teraz do księgarń (i oczywiście do mojego autorskiego sklepiku) – a tymczasem możecie zasłuchiwać się w nokturnach Chopina, by lepiej wczuć się w klimat tej niezwykłej historii! Bo jak mawiał (albo mógłby mawiać) Chopin: „Bo jak mawiał (albo mógłby mawiać) Chopin: „Muzyka zaczyna się tam, gdzie kończą się słowa…” A ja – parafrazując słowa mistrza – dodam: a tam, gdzie milkną słowa i muzyka, zaczyna się moja opowieść… Zapraszam Państwa do jej wspólnego odkrycia!
A już teraz, dla Państwa, kolejny cytat z przygotowywanej do druku powieści.
