Oto taka przyszła mi na myśl bajeczka. Posłuchajcie:
Żył-był sobie na świecie cieśla o imieniu Jasio. Żył nie-tam, żeby jakoś specjalnie dobrze, chociaż co by żył byle jak – też powiedzieć nie można. No było mu, chudzinie, tak po środku: ni dobrze, ni źle. Pracował pięć dni w tygodniu, a w weekendy – bisurmanił. Opróżniawszy butelczynę za butelczyną zwykł-był tedy narzekać na swój smutny los:
– I co to za życie? Katorga, nie życie. Od rana do wieczora gniesz plecy, a w jakim celu, że spytam? Tylko aby w weekend odpocząć? A żadnej obok mnie Kasi nie ma… Marzenia ci nawet żadnego… Jak można żyć tak bez marzeń? Chyba z żalu pójdę się kiedy powiesić.
Jednak pętelki na głowę póki co nie zakładał. A odespawszy się raz kolejny jak należy znów od poniedziałku brał topór i do roboty!
Ale oto, pewnego weekendu, los najwidoczniej zlitował się nad Jaśkiem. Kiedy zasnął (po nie wiadomo już którym piwku) nagle poczuł, że ktoś delikatnie łaskocze go za uchem. Podniósł głowę i widzi siedzącą przed nim dziewoję, no co tu gadać: urody przecudnej. Dawaj! – I zaczął przecierać oczy myśląc, że to jaki omam. Ale nie. Dziewoja nijak nie znika. Siedzi wciąż w tym samym miejscu i tak czule nań patrzy, że aż mu serducho zapukało. Przełknąwszy ślinę trwożnie zapytał:
– Kim jesteś? Tyś… moja wymarzona Kasia?
A dziewoja do niego ze śmiechem:
– Masz ci los! Tyle lat czekał i, gdy w końcu jestem, uwierzyć nie może!… Tak, to ja – twoje wytęsknione Marzenie. Czyżbym tak się postarzała, że trudno rozpoznać?
Na te słowa od razu próbował ją obłapać. I natychmiast spasował. Dziewoja wyrwała się z jego chwackich rąk i rzekła surowo:
– Ostaw te sztuczki, Jasiek. Skoro jestem twym najwyższym Marzeniem, to i traktuj mnie ładnie. Nie jestem jaka panienka, która za kasę będzie tu balować.
Tedy on do niej z wyrzutem:
– No to co mi każesz? Mam modlić się do ciebie? Toć i Bogom od dawna nie czapkuję.
A ona jemu:
– Modlić, nie modlić, mój Jaśku. Póki co – nie od właściwej strony zaczynasz.
Wzdychając całą swą bohaterską piersią, odpowiedział:
– Nie wiem, jestem tylko prosty cieśla, na salonach niewyuczony. Ale wedle mego mniemania, choć i jesteś Marzenie, to przecie, mimo wszystko, baba. Co mi chcieć więcej?
Dziewoja roześmiała się. Najwyraźniej, takiej prostodusznej mowie nie była przeciwna. Dlatego odpowiedziała:
– Przyszłam do ciebie, Jaśku, nie po to, aby żyć w zapuszczonej norze i o skórce chleba. Prawdziwemu Marzeniu tak nie przystoi. Chcę cię wyciągnąć z tej mierzwy i sprawić, byś wiódł szczęśliwe i radosne życie. Ze mną u boku.
– A to w ogóle możliwe? – szczerze wyraził powątpiewanie Jasio.
– Ze mną wszystko możliwe, – odpowiedziała Dziewoja i, mrużąc oczy, od czego jej przepiękne rzęsy stały się jeszcze dłuższe, spytała:
– Dobrze znasz się na budowaniu domów?
– No przeciem cieśla. – Uśmiechnął się Jasiek. I nawet zakręcił wąsa.
– No to mam dla ciebie zadanie. Zacznij wznosić pałac, ale taki, jakiego jeszcze na świecie nie było, – rzekła „Kasia”. – I jak już zbudujesz, przeniosę się do ciebie i już zawsze będziemy w nim razem żyć długo i szczęśliwie… Zrozumiałeś?
– Zrozumieć – zrozumiałem, – Jasiek podrapał się w głowę, – ale będą problemy: narzędzi ci u mnie niedostatek. Tylko siekiera, strug i piła. Takim dobytkiem pałacu szybko nie zbuduję. I całego życia może na nie starczyć.
– A ty… co taki defetysta? – zdziwiła się Dziewoja. – Gdy człowiek naprawdę kocha i ma swe Marzenie przed oczyma – potrafi góry przenosić!
– To prawda! – powiedział Jasiek. Wziął siekierę i tak zaczął polana rąbać, że aż drwa ulatywały jak gołębie.
A dziewoja siada sobie z książką nieopodal i oddaje się wyższej kulturze. Nie znaczy, co by nie baczyła na Jaśka. Wprost przeciwnie – cały czas ma go na oku. Co rusz mu utyskuje: „staraj się, nie zwalniaj, nie powątpiewaj, Jaśku! Pamiętaj, to wszystko dla naszego wspólnego szczęścia”.
Cóż, i Jasiek przeto wymachuje siekierą jeszcze bardziej. Para z niego idzie aż do samych niebios.
Podczas przerwy podchodzi do niej, siada obok i wzdycha. Chciał ją nawet do torsu przytulić, ale wtedy wzdrygnęła się.
– Nie przeszkadzaj mi, Jaśku. Widzisz, że czytam. Właśnie najciekawsze rozdziały przede mną.
Nie wytrzymał tedy i rzekł:
– Zali nie masz dla mnie nawet słówka na pokrzepienie? Na moje widzenie tyś piękniejsza od słońca. Ale wewnątrz… zioniesz chłodem! Zrozum, potrzebuję twego ciepełka. Choćby tylko krztynkę. Tyle co w naparstek.
Dziewoja mu w odpowiedzi i jak zwykle – szczerze:
– Wszystko Jaśku rozumiem. Wszystko. Mnie też się nudzi siedzieć tu tak samotnie. Ale sam rozsądź: przecie na przyjemne rozmowy i tulenie się zmarnujemy wiele cennego czasu, wiesz, co to oznacza? – Praca będzie stać odłogiem! Nasz pałac zastygnie w miejscu. Ty i tak masz roboty po uszy, a jeśli jeszcze będziesz smalił cholewki, to nie zaznamy szczęśliwego i radosnego życie aż do grobowej deski. Nie tego chyba pragniesz, Jaśku? A to, że czytam zajmujące książki – to się nie nerwuj. Potem i ciebie będzie cieszyć, że masz takie mądre u swego boku Marzenie.
Czuje Jasiek, że wszystko to nie tak, jako chciał, ale zaradzić już chyba nic nie może. Nie potrafi użyć równie mądrych słów, jak jego „Kasia”. Bo i jak tu dyskutować ze swym ukochanym Marzeniem? Nie ma jak! Przeto wraca pokornie do pracy. I tak minął miesiąc, drugi, minął trzeci…
A on buduje, buduje, buduje… Wreszcie wystroił cały parter. I od razu radośnie proponuje swemu Marzeniu:
– Zamiast wysiadywać w szałasie – chodź! Zamieszkamy w tym, co już stoi. Potem zakończę resztę.
– Ale, że w żadnym wypadku! – Od razu odcięła się od propozycji: – Nie! Ja mogę zamieszkać tylko na najwyższym piętrze. Mi, jak przystało najwyższemu Marzeniu, nie godzi się niżej. Zapamiętaj to na zawsze!
Jasiek chciał zaprotestować: „Ale przecież młodość ucieka. Nie mówię już o sobie, sama spójrz w lustro. Pod oczyma masz już pierwsze zmarszczki”. Jednak nic nie powiedział… Chudzina. Bał się swej „Kasi”.
Wkrótce, gdy przyszedł rano na budowę, nagle widzi: w jednym z pokoi na parterze siedzi przy stole jakiś grubas i coś pisze. Podszedł do niego:
– A ty tu, niby, co robisz?
Grubas, zamiast się zawstydzić, zmarszczył brwi i groźnie spojrzał na Jaśka:
– Ty, Jasiek, dlaczego bez wezwania wchodzisz do mego gabinetu? Ty, co? – nie przestrzegasz regulaminów?
Jasiek był zaskoczony. Zdołał tylko wymamrotać:
– Ale to przecież mój pałac. I to ja go wznoszę!?
Grubas uniósł brwi ze zdziwienia:
– Czy ktoś w to wątpi, Jasiek? Oczywiście, że twój. I zawsze będzie twój, bądź o to spokojny.
– Więc dlaczego się tu zjawiłeś, a i nawet dowodzisz? Przecież cię nie nająłem? – Żołądkował się Jasiek.
A wtedy tłuścioch, z lekka podnosząc się znad fotelu, rzekł surowo i oficjalnym tonem:
– Wysłano mnie tu do zarządzania twoim Marzeniem!
Takie dictum całkowicie Jaśka oszołomiło. Jakby głową walnął w czyj tyłek. Oczy wybałuszył i patrzy na grubasa jako cielę na malowane wrota. Ale tłuścioch od razu wyjaśnił wszystko i bardzo dokładnie.
– Głupiś ty Jasiek. Niczego nie rozumiesz. Przyjrzyj się swemu Marzeniu. Przecież to sam nektar życia, można powiedzieć – kobieta krew z mlekiem. A zgorszycieli teraz ci na świecie bez liku. I wszyscy myślą o jednym: jakby tu jakiej niewinnej dziewoi brzuch zrobić. Ty cały dzień na robocie. I kto będzie strzegł twego Marzenia, nikt? Ani spojrzysz, a przyczłapie do pałacu z bękartem. I wtedy dopiero będzie tu bieda. Teraz są Jasiek takie czasy: wszyscy muszą być nadzorowani. Czy myślisz, że będę tu siedzieć bezczynnie? Tyle wkrótce zwali się na mnie roboty, że samemu nie zaradzę. Moje biuro będzie potrzebowało szwadronów ludzi do roboty.
Jeszcze tego samego dnia Jasiek opowiedział o wszystkim dziewoi. Ta, bez słowa wyjęła z torebki kredkę i zaczęła cieniować powieki.
– Powiedz, Jaśku, – mówi, – nie powinnam rozjaśnić?
Jasiek tylko chrząknął. Myśli sobie: „grubas, jako się wydaje, prawdę rzekł.”
Rankiem następnego dnia patrzy, a tu jeszcze dwa nowe pokoje zajęte. W jednym – rozłożył się pierwszy asystent grubasa, w drugim – sekretarka. Obydwoje byli tak pochłonięci pracą, że nawet na Jaśka nie spojrzeli. Asystent coś-tam naprędce zapisywał ręcznie, a pani sekretarka stukała w klawiaturę tako szybko, jakby z dziurawego wora usypywał się groch.
Ciekawość wzięła Jaśka: co tacy ludzie mogą tam sobie wypisywać? Podszedł do pani sekretarki, cichutko, tak od tyłu i całkiem składnie przeczytał:
„Ściśle poufne.
Na wasze zapytanie № … informujemy, że przebywająca w wyznaczonym miejscu dziewoja-Marzenie, 27 lat, niezamężna, niekarana i nie będąca podejrzaną, nic nagannego jeszcze nie zrobiła. Z prostym ludem komunikuje się tylko z powodów biznesowych. Wszystkie obowiązujące święta, takie jak: Dzień jednomyślności, dzień jedno-uczuciowości, dzień jedno-woli – obchodzi sumiennie i przyzwoicie.
Poświadcza się zgodność podpisów z przydzielonymi uprawnieniami:
Zarządzający Marzeniem – dyrektor Sobieryba
Sekretarka Zarządzającego – Róża Różalska.
Nagle pani sekretarka odwróciła się, zobaczyła Jaśka i aż tupnęła ze złości nogą:
– Obcym tu wstęp wzbroniony! No już, wynosić się stąd!
– Przepraszam… – szepnął tylko Jasiek i wyszedł na palcach. Było mu i przykro, i jednocześnie miło. To wstyd, że go wyrzucają – i to było przykre. Przyjemnie, że jego ukochane Marzenie jest pod aż tak ścisłym, profesjonalnym nadzorem. Teraz, rzeczywiście, może być o swe Marzenie spokojnym. Pańskie oko konia tuczy.
Jedno tylko nie podobało się Jaśkowi: coraz więcej narodu zaczęło przybywać do wznoszonego przez niego Pałacu. Każdego dnia, dwie lub trzy nowe osoby, a nawet raz dziesięć. Pożytku od nich – za grosz, a każdy zajmuje po pokoju. Nie zdążył się obejrzeć, a tu już cały parter zajęty. I nawet zaczęły się skargi: że ciasno, że gwarno i ogarnąć się po pracy nie ma gdzie… Kogo tu tylko nie było! I księgowi, i buchalterzy, i ekonomiści, planiści, organizatorzy, normaliści, audytorzy… Początkowo Jasiek każdego pytał: kto zacz i po co? Ale wszyscy mieli dla niego jednaką odpowiedź:
– Musimy swymi kompetencjami wspomagać Marzenie.
Kompetencje! Co za słowo… ani to ładne, ani narzędzie. Słowem – przywara. Tak i zaprzestał Jasiek wypytywać kogokolwiek o cokolwiek, tym bardziej, że wszystkie rozmowy kończyły się jednakim pouczeniem:
– No, Jasiek, porozmawialiśmy i do roboty. Buduj dalej swój pałac. Dzieło nie może czekać. A i u nas pracy po uszy.
Jakby na piecu leżał. Grzało go to wszystko czasem aż za bardzo. Patrząc z boku – prawda! Przecież oni także pracują, nic tu pozerstwa: biegają, segregują papiery, spierają się, tłumaczą… Może faktycznie są potrzebni?
Ale pewnego pięknego poranka pojawił się jakiś gołotyłek, no rzekłby kto: pustułka nieszczęścia. Przyszedł taki i, jakże! – także zażądał dla siebie osobnego pokoju. Jasiek do niego niczym pies stróża:
– Na miłość boską, a ty tu niby po co?
A wałkoń mu na to:
– No jasne… widać nie wiesz, że i ja należę do personelu… Jestem poetą. Mam codziennie od rana do wieczora układać na cześć twego ukochanego Marzenia sonety i madrygały. Czy rozumiesz, teraz?
A z kieszeni pół litra mu sterczy. Co tu nie rozumieć…
„Dobrze to się nie skończy” – pomyślał Jasiek, i choć nie za wielkiego był rozumu, ale tu się akurat nie mylił.
Jakoś tak wieczorem, już po pracy, gdy i siekierę schował pod podłogę, zewsząd dochodził gwar wesołych rozmów i zabaw. Wprawnym uchem od razu zmiarkował, co się święci – alkohol! Natychmiast podbiegł do miejsca, gdzie zawsze zwykło było przesiadywać Marzenie i… westchnął, i zbladł. Nie ma jego Marzenia! Nie ma pięknej dziewoi, no znikła!!
I jak raz, w tej samej chwili, nie kto inny, jak tłuścioch, nie kto inny jak zarządzający Marzeniem dyrektor Sobieryba śpiewał w swym biurze cieniutkim tenorkiem:
«Ładne oczy masz, komu je dasz…»
A Jasiek jak walnął pięścią w zamknięte drzwi – dziura na wylot. No, oczywiście, hałas, krzyki, gwałty. Kto bardziej przezorny – od razu pod ławę. A dziewoja, jak gdyby nigdy nic, podeszła do rozbitych drzwi i spokojnie:
– Jaśku, dlaczego się awanturujesz? Co ci się stało?
Od razu zaczął jej wygarniać:
– Jak, jak to mówią, ci nie wstyd! Ze mną ani słówka, jakbyś wodę w ustach zawsze miała, a jak ten gang się tu zjawił, od razu całaś w skowronkach. Czym oni ciebie wzięli – skórzanymi teczkami? Spodniami wyprasowanymi na kancik?
I poszedł… poszedł po całości…
Ale u Marzenia nawet i brew nie drgnęła.
– Dość dziwne słyszeć od ciebie, Jaśku, takie słowa. Pałac nie został jeszcze zbudowany, a ty już się tu zachowujesz jak, wypisz-wymaluj, jaki burżuj-krwiopijca. Przecież oni są naszą najwierniejszą, oddaną nam służbą. Czyż po znojnej pracy nie mają prawa do odrobiny relaksu i zabaw? I czy w takim przypadku mam od nich stronić? Teraz, Jasiu, mamy równość i demokrację. Sam powinieneś to dobrze rozumieć…
I tak oto zręcznie wytłumaczyła wszystko, że nawet Jasiek nikogo już nie chciał bić. Tylko splunął przez ramię i niepysznie się oddalił.
A równo za tydzień stało się – ot co:
Zapotrzebował Jasiek gwoździ pięciocalowych. Trzymał je w komórce podlasem. Udał się po nie, i tylko co otworzył drzwi, a tam w półmroku na wiórach leży jego Marzenie w uściskach z dyrektorem Sobierybą. I tak oboje byli pochłonięci igraszkami, że nawet nie podskoczyli na jego widok. (Mimo iż zastał ich całkiem obnażonych podczas absolutnej rozpusty!)
I wtedy to już szlag trafił Jaśka na całego. Wrzasnął tak, że ponoć w sąsiedniej wsi było słychać.
– To ty taka Kaśka jesteś?! To dla kogo ja przez całe lata zalewałem się potem, prężyłem gnaty! Suką jesteś, nie Marzeniem, żesz twa mać…
– Jam nie Kasia. Jam Mariola. Nigdy wszak o imię nie spytałeś, biedaczyno Jaśku…
Na krzyk wszyscy przybiegali zewsząd, ze wszystkich biur, księgowi, buchalterzy, ekonomiści, planiści, administratorzy, ustawiacze, audytorzy…
– Co to za krzyki? Co tu się dzieje?
A Jasiek na nich z siekierą:
– Won! Wynosić się wszyscy z mojego pałacu, pasożyty! Żeby waszego cienia tu nawet nie ostało. A nie wyniesiecie się – wyrżnę co do jednego!
Ale pasożyty nie w kij dmuchał. U każdego ogromny pistolet i każdy kieruje go w stronę Jaśka. Jasiek widzi: kiepska sprawa. Takiej sile się nie przeciwstawi. Opuszcza siekierę.
– Cóż, – mówi, – przewaga po waszej. Tylko budować dłużej dla was nie zamierzam. Tutaj jest siekiera, strug i piła. Sami sobie radźcie. Ja – idę precz, gdzie oczy poniosą…
Ale na te słowa wszyscy otoczyli go, zagadali na raz:
– Nasz drogi Jaśku, ukochany mistrzu, opamiętaj się, co ty mówisz! Jak mógłbyś tak rzucić w potrzebie swe wierne sługi! Jak możesz tak rezygnować z widoku na swe szczęśliwe i radosne życie?!
I u każdego, na kogo by nie spojrzeć, palec na spuście. Ktoś celuje mu w pierś, ktoś inny w plecy. W końcu zmiarkował się Jasiek. Powiedział jeno z westchnieniem:
– Widać, taki mój gorzki żywot. Nic nie poradzę. Dobra, niech wszystko pozostanie jak dotychczas. Tylko niech ta paskudnina więcej mi pod oczy nie podchodzi.
I znów szło od tej pory wszystko, jak w zegarku. Jasiek znowu zaczął pracować, jak za dawnych dobrych czasów. Pracuje pięć dni – a w weekendy bisurmani. Pije samotnie, za swe własne pieniądze, choć i czasem sam dyrektor Sobieryba przynosi mu dla podtrzymania ducha szklaneczkę czegoś ekstra.
A co się zaś tyczy dziewoi-Marzenia… W ogóle przestała wychodzić z gabinetu Sobieryby. A tak poza wszystkim – pewno od od codziennych uciech spulchniała i rozrosła się wszerz. Ale dyrektorowi Sobierybie taka właśnie najbardziej pasuje. Przecież i jemu ciała nie braknie.
Ot – jaką i chciałem – taką i napisałem bajeczkę. Jedna tylko bieda: to przecie nie bajka – a prawdziwa opowieść z jaśkowego życia…
Spodobała się chociaż?