Słońce pojawiło się jakoś tak nagle, niespodziewanie i jaskrawo oświetliwszy wszystko wokoło zaczęło migotać między obłokami. Takiego spektaklu cudowności natury jeszcze nie widziałem… Jedyne co w tej chwili przyszło mi do głowy dla wysłowienia wrażeń, to tylko te dwa słowa: nieziemskie piękno, albo: szczyt doskonałości. A słońce patrzyło na mnie – zaskoczonego, zmieszanego i spokojnie się uśmiechało…
Wszystko zdarzyło się tak nagle, że początkowo niczego nie rozumiałem. Nieziemska łaska rozlewała się w mojej duszy przynosząc zmysłom subtelny zapach jakiś ziół, kwiatów i liści… „Skąd to? – Pomyślałem. Tak niespodziewanie? Dlaczego? Dla kogo? Naprawdę dla mnie?” Zafascynowany kontynuowałem zachwyt. Przed oczyma przelatywały mi jakieś ulotne wizje: urzekające, czarujące, piękne…
Dlaczego uważasz, że jest tak niezwykle pięknie? – Zadałem pytanie, ani trochę nie dziwiąc się, że rozmawiam sam ze sobą. – Ty, po prostu, od dawna przestałeś odczuwać, Januszu! Byłeś jak robot, który wykonywał wszystko automatycznie. Prawidłowo wykonywał, ale bez duszy. Twoja dusza już dawno zrozumiała, że wszystko idzie jakoś nie tak, a ty – nie. Wciąż, nie. A przecież minęło wiele miesięcy…
Wzdrygnąłem się… Tak, wiele lat… I wszystko przed oczami, i nigdzie od tego się nie schować… Zwłaszcza w nocy, gdy wszystkie uczucia, całe postrzeganie świata zewnętrznego, wszystkie wspomnienia wyostrzają się… (Nawiasem mówiąc: od tej pory przeraża mnie każda noc widmem samotności i rozpaczy). Piękno kontynuowało fascynowanie nie pozwalając mi ruszyć się z miejsca… Coś magicznego przybliżało się do mnie, jednostajnie, jak napływ świeżego powietrza, otumaniającego coraz bardziej i bardziej…
I wtedy ujrzałem ją – niebieskooką nimfę… Bajkę… Sen… Nierealność… Co to było za przywidzenie? Dlaczego zdarzyło się mi? – Ten czar, ta szalona ogarniającą wszystko pasja, wewnętrzna eksplozja uczuć pod zadziałaniem siły czegoś nieziemskiego, ta miłość do granic, do porywu serca?…
Ciemnoszary asfalt już od dawna nie przesychał po siąpiącym deszczu i po wilgoci mokrych liści spadających i spadających jakby znikąd. Wszystko wokół było jakieś szare, chłodne, i takie same uczucia we mnie… Zobojętniały szedłem alejką w opustoszałym parku, patrząc pod nogi, cały pochłonięty jakąś bliżej nieokreśloną emocją, nie zważając na nic… Nawet myśli moje uleciały dokądś, a mi – nie było ich absolutnie żal. Czasami któraś próbowała powracać, skakała przede mną, próbowała zwrócić na siebie uwagę, ale po chwili rezygnowała i ulatywała ponownie. Drzewa były całe mokre i przed porywami wiatru broniły się jak mogły resztkami listowia, przydając całemu otoczeniu poczucia smutku… A potem… Potem zaczęła się bajka, nierealność.
Coś ostro rozświetliło się przed moją twarzą; cofnąłem się i zobaczyłem najpierw jasnożółty parasol (może w kolorze: ecru?), a zaraz po chwili pod parasolem – dziewczynę… Panie Boże! Daj mi sił, aby przeżyć to jeszcze raz… to przenikające mnie na wskroś nieziemskie spojrzenie niebieskich oczu z odcieniem ironicznego uśmiechu i to jej: „sorry!”…
Zaskoczony totalnie – przez jakiś czas stałem z otwartą buzią… Innymi słowy nie opiszę. Taki jasnożółty, kremowy fantom emitujący jasnoniebieskie światło… I te oczy… Nie da się opisać. Trzeba by, choć jeden raz ujrzeć je samemu, żeby nie zapomnieć potem już nigdy…
Nastała niezręczna cisza. Dziewczyna uśmiechała się, patrząc na mnie spod parasola. Ciekawe, o czym myślała w tej chwili? Wiem za to, o czym pomyślałem sam: czegoś takiego jeszcze nigdy nie dane mi było doświadczać… I dałbym wszystko, aby trwało jak najdłużej. To: „sorry!” nadal wisiało gdzieś w powietrzu dźwięcząc jak dzwon…
– Proszę się nie obwiniać, to ja, po prostu, zamyśliłem się chyba zbyt bardzo.
Dziewczyna słysząc moje tłumaczenie przyjęła ugodowy wyraz twarzy. Niebieski kolor jej oczu zrobił się mniej przenikliwy. Jakiś taki jakby bardziej miękki.
– Tak bywa, czasem… – Odpowiedziała. – Dziwne.
Co – dziwne? – Nie zrozumiałem, ale i nie starałem się na razie zrozumieć. Wciąż nie mogłem od niej oderwać oczu…
Panie Boże, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ją wtedy spotkałem? To „dziwne” zdarzenie w jednej chwili odmieniło całe moje życie… Tak! „Tak bywa”… Teraz już w to nie wątpię. Ta dziewczyna usunęła z mego życia wszystkie niepotrzebne, zbędne, nieaktualne, zapuszczone, ukryte gdzieś w zakamarkach pamięci obawy i myśli, nie pozostawiając po nich nic… Pusta kartka i kolorowe farby… Maluj od nowa!… Masz niepowtarzalną szansę!…
A deszcz padał i padał. Uparcie, naprzykrzająco. Zimny jesienny deszcz wykonywał swe jesienne zadanie… I nagle zobaczyłem tę jesień. Nie tę szkarłatną, a tę z końca listopada, przygotowującą się do przeniesienia swego władztwa pod kuratele zimy. Nigdy wcześniej nie rozmyślałem o takich sprawach: Jesień – a jesień, Zima – a zima. Co mnie tak skłoniło do wgłębienia się w tę jesień idącą na spotkanie Zimie? Nie wiem…
I to „sorry” ciągle gdzieś jeszcze pobrzmiewało echem. „Jest moją rodaczką? – Zastanawiałem się. – Pewnie, tak!… Skąd tu cudzoziemka?… Taka elegancka i jednocześnie wyrafinowanie zorganizowana, jak typowa słowianka. I jeszcze ten jej romantyczny urok, który od razu rzuca się w oczy, przejawiając w każdym geście, nawet, jak poprawia włosy… Tak – musi być: rodaczka…
Później dowiedziałem się, że miałem rację. Kati z urodzenia była Polką.
Ale fakt: na co dzień mieszkała w Paryżu. Oddychała Paryżem. Kochała z ofiarnością to miasto, ubóstwiała je… A na imię miała Katarzyna, lub po prostu: Kati.
Nagle zaśmiała się głośno. Park aż zamarł, słysząc tak perlistą salwę… Ten zaniedbany park już od dawna nie był rozpieszczany kobiecym przejawem humoru i urodą. Śmiech Kati rozniósł się echem w połowie pustych koron powodując spadanie na asfalt kolejnych ostałych się jeszcze liści, rozpłynął się w kroplach deszczu i gdzieś daleko zamarł…
Cierniste krzewy nie dawały iść dalej, czepiając się o kurtkę i spodnie, zostawiając na nich igiełki, koliły ręce, nie pozwalając zrobić choćby wąskiego przesmyku, a przy tym jeszcze pachniały czymś narkotycznym… Takie dziwne zarośla widziałem w swym życiu chyba pierwszy raz.
Zatrzymałem się i rozejrzałem. Miejsce było całkiem dzikie, nieznane, ale coś bliżej nieokreślonego silnie przypominało mi jakby… wydarzenia z poprzedniego życia? Ciekawe – dlaczego, skąd i nagle takie odczucie – właśnie tu i teraz? Tak nieoczekiwanie…
Mgła znad koron drzew ospale opuszczała się coraz niżej. Coraz bardziej po niedawnym deszczu, pachniało wilgocią i grzybami…
Zza drzew, na niewielkim wzgórku, prześwitywały kontury małej kapliczki. Była bardzo zaniedbana i zapuszczona, ale czyż z tych powodów jeszcze bardziej nie bliższa sercu? Szkoda, że gęste krzewy i zarośla nie dawały przejść, pomyślałem, ale zaraz potem zobaczyłem niedaleko wąską ścieżkę, na szczęście nie całkiem zarośniętą pożółkłą o tej porze roku trawą. Ktoś-coś skierowało na ścieżkę moje oczy, widocznie wiedziało, jak bardzo w tej chwili szukałem drogi do celu.
Panie Boże, jak długo nie rozmawialiśmy ze sobą, tak od serca?… Ileż można żyć z ciężarem nie do zniesienia?! Ile?
Wchodziłem na wzniesienie po ścieżce myśląc tylko o tym, aby dojść jak najszybciej. Kapliczka była mała, drewniana, ale bardzo przytulna… Chociaż, wszystko wskazywało, że przez długi czas nie odwiedzał jej nikt. Nawet nie jestem w stanie opisać, co czułem, gdy do niej wszedłem…
Przez chwilę, sądziłem, niebo jest tuż tuż – bezpośrednio nade mną, i bez trudu zaraz sięgnę do niego ręką… W moich oczach pojawiły się łzy? A myślałem, że pozbyłem się ich już dawno – na zawsze. Tak zwyczajnie pociekły – do niczego mnie nie zobowiązując, do niczego nie zmuszając…
Karmazynowy świt wybudził mnie ze snu… Wciąż byłem w tej kapliczce… Nawet nie pamiętam, kiedy usnąłem. Wiem tylko, że modliłem się długo, z furią, choć teraz nie potrafię powiedzieć, z jaką intencją. Słowa i łzy mieszały się i udawały do nieba, a ja naprawdę to widziałem… Boży wzrok i przebaczenie… Długo klęczałem na kolanach, wydaje się – całą wieczność. Błagałem i płakałem… Długo, bardzo długo… A potem – ta jutrzenka… Jakby niezwykła odpowiedź z Wysokości. Odpowiedź niosąca nadzieję, pierwszą od tylu lat…
Było bardzo wcześnie, chłodnawo i jakoś tak rześko ale i jednocześnie dziewiczo pięknie. Łez – już nie było, słów także. Mnie – też jakby nie było… Rozpuściłem się, scaliłem z tym wschodzącym świtem, z tym ledwie słyszalnym śpiewem ptaków, z cierpkim zapachem jesiennego lasu i starych drzew… Krótko mówiąc: działo się ze mną coś naprawdę niezrozumiałego.
Nagle przez malutkie okienko przenikło światło księżyca i rozjaśniło niewielkie wnętrze kapliczki. Niczego nie rozumiałem. Już dzień? Tak bardzo byłem pogrążony w rozmyślaniach, wizjach, wspomnieniach, że nawet nie spostrzegłem, kiedy nadszedł? Miałem nadzieję, że moje wspomnienia – tutaj, z jakiegoś powodu, nie będą takie bolesne. I nie były. Stępił się ból? Coś innego się zmieniło? Co? – Nie wiem. Ale fakt: przestały być takie ostre, nie do zniesienia, nieprzechodzące, powiązane z całą moją duszą…
Księżyc zagadkowo świecił, spokojnie, jakoś tak kojąco… Gwiazdy mrugały na niebie całkiem wyraźnie… Wszystko było jakieś takie… nieco tajemnicze, i nie rozumiałem: co się ze mną dzieje?… Ze wszystkim, co mnie otacza, tutaj… Magia? Sakrament? A może, po prostu, uzdrowienie?
Chłodne powietrze zalało mnie całego od głowy do stóp. Podniosłem oczy. Drzwi kapliczki były uchylone, i zobaczyłem: to stamtąd wiało chłodem. Twarz moja – cała ogorzała, oczy – także, więc i ten chłód był zaiste tym, czego potrzebowałem. Umysł uspokoił się. Pomyślałem: dziwnie tu… Już odwykłem od takich iluminacji…
Na fali zaznanego ukojenia znów zobaczyłem ją – Katarzynę. Roześmiała się lekko, iskierki skakały w jej niebieskich oczach, wspaniałe włosy rozwiewały się na wietrze. Hmm! – Westchnąłem – czyż nie iście nieziemska uroda?… A potem zastanowiłem się: dlaczego tak często do głowy przychodzi to jedno słowo: „nieziemska”? Może dlatego, że Kati nie za dużo już zostało pobytu na tej Ziemi? Tylko wtedy – nikt o tym jeszcze nie wiedział…
A może, mimo wszystko, ona coś przeczuwała i dlatego starała się wziąć wszystko od życia, jak tylko można było najszybciej? Bała się, że nie zdąży? Przeciecz i całą siebie też oddawała mi bez reszty… Również dlatego? Kto teraz odpowie na te pytania? No, nie ja, który nie mogłem przez lata żyć bez niej, więc i nie żyłem… Cały czas czekałem, czekałem, czekałem. Na nią!… Ale, panie Boże! – co to za życie spędzane na wiecznym oczekiwaniu?
Błękitny księżyc zajrzał ukradkiem przez okno, przespacerował się po kapliczce i po chwili bezszelestnie odpłynął do swych spraw.
Czy ktoś już to zauważył, jak wszystko zmienia się pod złocistym światłem księżyca, jak staje się czymś mrocznym, jakby przezroczystym?… To światło urzeka, zachwyca, tak przyciąga z niepojętą siłą spojrzenie, że chce się patrzeć w jego kierunku bez ustanku, po prostu patrzeć i patrzeć… Chce się stąpać po księżycowej dróżce i iść, iść… Dokąd?
Zimny podmuch wiatru porwał liście z drzew i pognał je gdzieś dalej, pomagając jesieni doprowadzić wszystko do porządku. Jesień… Znowu jesień. Nasilenie uczuć, pamięci, bólu… Czy będę potrafił kiedykolwiek żyć bez bólu, czy w ogóle jest to możliwe? Co musi się zdarzyć żeby, jeśli nie unmicestwic, to przynajmniej złagodzić rozdzierający ból?… Dusza boli, zwinęła się w kłębek, niczego nie przyjmuje do siebie i cierpi w milczeniu… Panie Boże, jakże jej ciężko!
Zamieszkaliśmy w przytulnym małym paryskim mieszkaniu z balkonem, z widokiem na Sekwanę… Nasze gniazdko: ciepłe, delikatne, wygodne… z zapachem kawy i świeżymi bułeczkami co ranek… Paryż – magiczne miasto. Tu i miłość jest magiczna – jedna na całe życie. Byliśmy z Kati tacy szczęśliwi. Takiego stanu nie da się opisać. Jego można tylko doznać osobiście, przeżyć… Tu, każdy zakątek promieniował miłością… trawiącą wszystko, namiętną i jednocześnie bardzo delikatną…
Jakaś chmura o bajkowych kształtach przypłynęła skądś. Zaraz po niej – pospieszyły inne drobne chmuro-obłoczki. Jak dawno już nie patrzyłem na nocne niebo? Nie wiem, nie pamiętam… Polarna gwiazda świeciła jasno jak wtedy… Jej magiczne światło wciągało za sobą, w kosmos. Co tam jest? W tej niepoznanej otchłani? Istnieje życie? Przyjazne dla mnie?
Pierwsze przymrozki dawały o sobie znać. Jeszcze dzień, jeszcze dwa i wszystko zacznie być pokrywane porannym szronem. A tak mało już pozostało zieleni, tak niewiele przyrody mieniącej się wokół kolorami jesieni. Zima jest także piękna, ale bezwzględna, wszystko ubiera w swój biały welon i nic tylko czekać wtedy do wiosny. A wiosna zawsze bywa niesamowita… Ma coś specjalnego w powietrzu, dzięki czemu znów chce się ludziom żyć, kochać, śmiać… Taka już ona jest – pani wiosna… Wybudza ze snu, ożywia; pojawiają się przebiśniegi, krokusy, potem tulipany, a potem… Potem życie zatacza nowe koło: ptaki świergolą w promieniach ciepłego słoneczka, dzieci rozchlapują kałuże w gumowych butach. Wesoło, jasno, pogodnie. Chce się żyć!
Księżyc zaczepił się swym rogalem o gwiazdy i na jakiś czas wstrzymał ruch dziwiąc się, co to takiego się stało i dlaczego wszystko stało się jakieś takie niezwyczajnie jasne? Patrzyłem na niego i zdawałem sobie sprawę, że ta podniebna fantazja jeszcze chwila, dwie i zacznie się zmieniać, ale wciąż będzie tak samo piękna. Księżycowe ścieżki natykając się na gwiazdy skręcały w bok i nadal świeciły swym magicznym blaskiem fascynując. A ze mną najwidoczniej działo się coś dziwnego. Nie poznawałem samego siebie: od kiedy i czemu ja – taki udręczony, przygnębiony, niezauważający niczego wokół?… Nawet tego nocnego nieba, i w ogóle? A przecież wciąż stałem nieruchomo i przez małe okienko niewzruszenie patrzyłem w te gwiazdy, na rozgrywające się pośród nich nocne cuda…
Zaczęło świtać. Ale niczemu to nie przeszkadzało, a tylko dodawało pogody ducha. Spadała jakaś gwiazda. „Ciekawe, ktokolwiek zdążył pomyśleć życzenie?” – Przemknęła mi myśl i uleciała za gwiazdą. Dlaczego w tej opuszczonej leśnej kapliczce czuję taki spokój? Co w niej odnalazłem? Rozmawiam sam ze sobą i niczemu się nie dziwię? To jest dopiero dziwne…
Słońce pojawiło się nagle. Wzdrygnąłem się. Już świt. Poranek. Jeszcze jest cicho, ale pewno zaraz wybuchnie śpiew ptaków, szum wiatru pląsającego miedzy koronami drzew, upatrującego sobie zabaweczki. A ja – jeszcze będę musiał przejść przez to jeszcze raz i wrócić do życia. Starczy mi sił?
Ukochana Kati… Zachorowała nagle. Stała nad brzegiem małego jeziora opierając się plecami o brzozę… Pamiętam wszystko. Ten obraz wdrukował się w moją pamięć na zawsze… Jakoś tak bez przekonania spojrzała na mnie, jakby nad czymś była zamyślona, jakby zastanawiała się: powiedzieć mi coś, czy nie?… Zdążyłem ją jeszcze chwycić, gdy bezwładnie osuwała się w dół.
Słońce i resztka niewygaszonych gwiazd odmalowały niepowtarzalny obraz… Widziałem coś takiego po raz pierwszy: spektakl nocy i świtu. Grań przeszłości i teraźniejszość. Chyba jednak udało się: zdźwignąłem się z martwego punktu. Przeszedłem „w teraz”. Co mi w tym pomogło? Nie wiem…
I czułem teraz każdą komórką parcie do przodu. Początkowo wydawało się, że to błędne impulsy, że mylę się, że tak nie może być… Ale przecież takiego nocnego piękna zaznałem nie po to, aby czuć się ledwie duchem, a właśnie po to, by żyć!
Coś zadzwoniło, potem zaszeleściło i zamilkło… Moje serce było spokojne, ciche i trochę nawet radosne. Wstałem i spojrzałem w niebo. Poranek był już w pełnym rozkwicie, słońce gospodarzyło wszędzie, przypiekało i uśmiechało się… Wszystko wokół żyło swym życiem. Każde – wedle miejsca w szeregu i roli…
A ja? Co ja? Po raz pierwszy przyłapałem się na myśli, że coś zaczyna mnie interesować. Na początku byłem zaskoczony, ale niedługo… Mimo wszystko, co czeka mnie dalej? Przecież skoro pozostałem przy życiu, oznacza to, że los zgotował mi jakąś przyszłość… Tam, z przodu…
Kati straciła przytomność… Potem wszystko zapamiętałem jak pamięta się sceny ze snu: cmentarz, grób usiany kwiatami, drewniany krzyż, portret. Od urodzenia miała bardzo chore serce, wiedziała o tym, i każdy dzień przeżywała tak, jakby miał być ostatnim. I nigdy, ani razu nie wspomniała mi o tym ani słowa. W tamtym momencie, przy mogile, i dla mnie czas się zatrzymał…
Tarcza słoneczna stawała się coraz mniejsza, ale jaśniejsza. Dzień był w pełnym rozkwicie. Zewsząd kwiliło, ćwierkało, popiskiwało, wszędzie było życie. I ono nie zatrzymało się.
Usiadłem na pieńku… W sercu czułem zaskakujący spokój i nawet jakąś radość… Po raz pierwszy od tak długiego czasu czułem, że żyję, oddycham, podziwiam, raduję się… i że wreszcie wracam do siebie, do przeszłości ale jednocześnie do czegoś zupełnie nowego.
To było dziwne, ale przyjemne uczucie. Kati stała przed moimi oczyma ze swym jasno-żółtym (ecru?) parasolem i uśmiechała się… Przekazała mi w spadku tę swoją całą niesamowitą miłość do życia, a ja przyjąłem ją z trudem, przechodząc wiele, ale przyjąłem…
I teraz już wiem: muszę żyć i cieszyć się za dwoje – za siebie i za niebieskooki cud… Żegnaj Kati!