Między Ciszą a Dźwiękiem – czyli o Nokturnie b-moll Chopina i jego sztuce dotykania Duszy

Jest pewna szczególna pora, tuż po zmierzchu, gdy światło dnia ustępuje atramentowej nocy, a zgiełk ustając, odsłania szept samego istnienia. To w tej właśnie przestrzeni – między tym, co wypowiedziane, a tym, co przemilczane – rodzi się muzyka „mojego” Chopina. A mało który z jego utworów nie mieszka w mej krainie tak prawdziwie, jak Nokturn b-moll, op. 9 nr 1. Dla mnie to nie jest po prostu kompozycja; to intymne wyznanie, to malowane dźwiękiem studium melancholii, które uczy, że najgłębsze prawdy o duszy kryją się nie w hałasie, lecz w delikatnym drżeniu ciszy.

Utwór wyłania się z pustki prosto, a jednak z pewnym wahaniem i natychmiast zaczyna śpiewać głosem prawej ręki, która w pierwszym takcie samotnie intonuje temat. Dopiero po symbolicznej chwili dołącza do niej spokojny, akompaniujący puls lewej dłoni, ścieląc aksamitny dywan harmonicznego tła. Odtąd te dwa plany będą nierozerwalnie współistnieć: tło – niczym głęboka, spokojna noc, i melodia – niczym błądząca w niej smuga światła, niczym zbyt długo wstrzymywane westchnienie duszy. Cała pierwsza część (zwyczajowo trzyczęściowych nokturnów) nie jest krzykiem rozpaczy, lecz łagodną, płynną skargą. To opowieść snuta przez kogoś, kto nie tylko nauczył się żyć ze swoim smutkiem, ale i odnalazł w nim swoiste, gorzkie piękno. Nasz poeta fortepianu, mistrz niedopowiedzenia, posługuje się w niej językiem, który daleko wykracza poza nuty. Każda fraza jest jak zdanie zawieszone w powietrzu, pełne pytań bez odpowiedzi. Ornamenty nie są pustą ozdobą. Są jak drżenie głosu, mimowolne załamanie tonu, który zdradza więcej niż tysiąc słów. Są chwilowym przypływem emocji, która na moment zaburza pozorny spokój, by zaraz potem znów opaść, wtopić się w melancholijną narrację.

To właśnie w tych detalach, w tej koronkowej robocie dźwiękowej, kryje się sztuka dotykania duszy. Chopin nie mówi nam, co czuć; on stwarza przestrzeń, w której nasze własne, ukryte uczucia mogą znaleźć rezonans.

W środkowej części utworu następuje zmiana. Tonacja rozjaśnia się, pojawia się promyk nadziei, a może tylko słodkie wspomnienie szczęśliwszych dni? Melodia staje się bardziej śpiewna, niemal pogodna. Ale to tylko chwila, ulotny sen. Takie interludium sprawia, że powrót do pierwotnego, minorowego tematu jest jeszcze bardziej przejmujący. To tak, jakby dusza na moment uniosła się ku światłu, by zaraz potem z pełną świadomością wrócić do swojego cienia. Ten kontrast sprawia, że melancholia nokturnu nie jest płaska czy monotonna; jest dynamiczna, pełna życia i wewnętrznego dramatu.

W kodzie utworu powraca główny temat, lecz odarty już z pierwotnej łagodności. Melodia wzmaga się, dramatyzuje, frazy gwałtownie przyspieszają, jakby dusza kompozytora w ostatnim, rozpaczliwym zrywie chciała przebić się przez welon melancholii i wykrzyczeć swój ból światu. To moment kulminacji – febra emocji, która jednak równie gwałtownie się wypala. Po dramatycznym akordzie, co niczym błyskawica przeszywa nocne niebo, opadająca kaskada dźwięków ucina melodię. Ta gaśnie powoli, rozpływa się w serii ostatnich akordów, jakby wyczerpana opowieścią pragnęła już tylko jednego: odpoczynku. W końcu ustępuje miejsca ciszy. Ale to już nie jest ta sama cisza, która panowała na początku. Ta jest inna – gęstsza, pełniejsza, naznaczona ciężarem wysłuchanego wyznania. Jest ciszą rezonującą, brzemienną w znaczenia. Chopin, niczym alchemik duszy, dokonał transmutacji: przemienił ulotny dźwięk w trwałe uczucie, a pustą ciszę w głęboką refleksję. Pozostawia słuchacza sam na sam z echem melodii i z jego własnym, poruszonym do głębi jestestwem, udowadniając, że najprawdziwsza muzyka to ta, która zaczyna grać w nas dopiero wtedy, gdy ucichnie ostatnia nuta.

Zawsze gdy słucham tego Nokturnu, czuję, jakbym uczestniczył w seansie niezwykłej szczerości. Doznaję wrażenia, jakby Chopin nie bał się pokazać mi całej swojej wrażliwości, swojej kruchości. W epoce wirtuozowskich popisów i operowych gestów, on odważył się na szept. Zaprosił mnie do swojego intymnego świata, gdzie największe dramaty rozgrywają się w ciszy serca. To dlatego jego muzyka, napisana niemal dwa wieki temu, wciąż ma taką moc. Przemawia uniwersalnym językiem samotności, tęsknoty i cichej akceptacji losu.

A poniżej – jedno z moich ulubionych wykonań tego nokturnu…

Gra Jan Lisiecki.

https://youtu.be/X92SXG9ZSag?si=1f3OZKk2tqvEZw2b

Chopinalia