– 1 –
Niebem nad Elizabeth Place zawładnęła cisza i spokój. Na Jersey Island kończyła się wiosna. Ostatni majowy wieczór przewijał się sennie i bezwietrznie, co w warunkach tutejszego klimatu naprawdę jest rzadkością…
Po nadmorskiej stronie miasta, zachodzące słońce w szkarłatnych szatach dumnie odprowadzało wiosenne popołudnie poza horyzont. Zasypiającemu dniu niewymownie pięknie wtórowały rozśpiewane skowronki.
Był w hotelu, stał na balkonie, spoglądał na nieodległy ocean. Słaby podmuch wietrzyka roznosił egzotyczny zapach kwiatów rosnących tuż pod oknami. Stał i popijał kawę podziwiając pomarańczowo-ogniste chmury, impresjonistycznie kadrujące się z niebem. Z bezbrzeżnej topieli i nieboskłonu zrobiło się jedno wspaniałe ogniste lustro, nad którym okrzkiwały się swarliwie mewy. W cichych, łagodnych falach tańcowały delfiny, nurkując frywolnie pod brzuchami żółwiów, a gdzieś, hen! – w dali, ku linii horyzontu majestatycznie sunął błękitnoszary wieloryb…
Patrzył na ten spektakl i rozkoszował się otaczającym pięknem krajobrazu i fantazyjną, nigdzie tak nie smakującą, jak tu, kawą. „Te przyjemne chwile mogłyby trwać dla mnie wiecznie”, rozmyślał, ale nagle, jak zwykle podczas takich bajkowatych widowisk, nawiedziła go prozaiczna refleksja i natychmiast sprowadziła na ziemię: „Czy nie nadszedł czas powrotu do normalności?”
Dziwne! Sam nie rozumiał, dlaczego ta krótka, prosta myśl wzbudzała w nim zawsze irracjonalne obawy i strach?
A tymczasem skłonne do zachwytów mewy zamilkły, trele skowronków ucichły. Zorza wieczorna zgasła, podniósł się wiatr. Znad oceanu nadchodziła burza.
Z filiżanką niedopitej kawy wrócił do pokoju. O tej porze zwykł siadać do komputera, bo była to idealna chwila, by przejrzeć pocztę, przeczytać newsy, serfować po ulubionych portalach i podyskutować ze znajomymi na topicach Kuriera Szaflarskiego… Przymknął drzwi od balkonu, odwrócił się i… nagle stanął jak wryty: na jego ulubionym fotelu, przeglądając jego najświeższe wpisy do „Kuriera” siedziała oto sobie jakaś czarująca nieznajoma pani.
Był oszołomiony, ogarnęła go intrygująca ciekawość; dlatego nie kryjąc ekscytacji natychmiast zwrócił się z zapytaniem do gościa:
– Mogłaby mi pani powiedzieć, kto dał pani klucze do mojego pokoju?
– Nie były zamknięte, – łagodnym głosem odpowiedziała dziewczyna.
– Ale nie zapraszano tutaj… A może po prostu, pomyliła pani numer? To może się zdarzyć każdemu…
– Nie, nie pomyliłam… Specjalnie do ciebie tu przyszłam, Sławku…
– 2 –
Krygowała się, kokietowała, a w końcu bez ogródek przyznała, że zna jego rozterki i wie o poszukiwaniach przez niego, tu – na tej małej, acz cywilizowanej wysepce, sensu życia. To nieoczekiwane i zgodne z prawdą stwierdzenie spowodowało, że rażony jej słowami upuścił ze zdumienia filiżankę. Rozbiła się w drobny mak.
– Wezwę pokojówkę, – z konsternacją skwitował.
– Nie trzeba!, – Zbliżyła się do stłuczonych skorup, dotknęła jedną z nich i porozrzucane odłamki w jednej chwili scaliły się ze sobą na powrót bez śladu i skazy.
Z pytającym zdumieniem spojrzał na tajemniczego gościa. Z zaskoczeniem skonstatował, że nie potrafi oderwać od niej oczu.
Jej blond loki delikatnie muskały go po ramionach, a przed ledwie sekundą wzniecona czułej namiętności iskra już po chwili w jego sercu rozgorzała płomiennym żarem.
– Jesteś czarodziejką? – Delikatnie spytał.
– Sławku, nie wiem, o czym mówisz, – odpowiedziała niewinnie.
– O tym, że na podłodze nie pozostała nawet rozlana kawa, a filiżanka jest jak nowa…
– Kto to są czarodziejki, Sławku?
– Moja tajemnicza nimfo, – zaczął do niej mówić, delikatnie dotykajac ramienia dziewczyny i bezwolnie tonąc w nieziemskim spojrzeniu jej wyrazistych, brązowych oczu, pełnych zaufania i miłości do człowieka, – moja nieznajoma czarodziejko, naprawdę nigdy nie czytałaś bajek o dobrych wróżkach?
– Sławku, co to są bajki?
Ot, i odpowiedź! Był zdumiony i jednocześnie otępiały w niemym niedowierzaniu. „Może stroi sobie ze mnie żarty, albo wkręca w jakąś misterną grę, albo po prostu kokietuje, aby… No właśnie, aby co?”… – Zastanawiając się nad odpowiedzią opadł bezwolnie na skórzaną kanapę.
– Sławku, Sławku! – Po chwili odezwała się nieznajoma, – uwierz mi, ja nie udaję, naprawdę nigdy nie czytałam bajek i nie wiem, kim są wróżki… Naprawdę przykro mi z powodu twego zakłopotania, bo w żaden sposób nie próbuję sobie z ciebie żartować, – jego gość jeszcze przez jakiś czas zapewniał o swoich intencjach, ale Sławek – otumaniony całym tym niecodziennym wydarzeniem – żadnych argumentów nie potrafił przyjąć, a tym bardziej wysłuchać w spokoju.
Miotały się w nim emocje o sile erupcji wulkanu. Doprowadzony do krańca wytrzymałości z impetem walnął pięścią w blat stolika a następnie bezradnie chwycił drżącymi rękoma swą biedną głowę… Po chwili wzdrygnął się, podniósł nerwowo i wybiegł na balkon.
Na zewnątrz szalała burza. Niebo przeszywały rozwścieczone błyskawice. Smagane wichrem fale unosiły się żywiołowo jedna nad drugą. Podsycane błyskawicami pioruny rozbrzmiewały jak gigantyczne trąby monstrualnych tytanów.
– Sławku, Sławku, – szepnęła dziewczyna chwytając go za rękę, – Chodźmy na plażę. Poopalajmy się…
Przez jakiś czas milczał, usiłując dobrać najwłaściwszą frazę, ale po chwili zmienił zdanie i odpowiedział jej najprościej, jak potrafił. Wytłumaczył, że w czasie burzy na plaży nie ma sensu się opalać, bo nie ma słońca, a tym bardziej nocą… Poza tym, coraz bardziej nabierał przekonania, że ta dziwna kobieta zaczyna niebezpiecznie grać na jego zszarganych nerwach…
„Ale kim ona jest?” Oto, co go nieustannie dręczyło… Kim jest dziewczyna, która potrafi składać stłuczone filiżanki i czytać w myślach? Nigdy takich wcześniej nie spotykał!
– Sławku, przepraszam cię, że się wcześniej nie przedstawiłam! Nazywam się Calypso. Dostałam to imię na cześć pewnej nimfy, mieszkanki wyspy Ogygia, u boku której Odyseusz spędził siedem słodkich lat niewoli podczas swej wieloletniej podróży powrotnej do domu.
– Tu cię mam! – W geście tryumfu zawołał. – Powiadasz: Kalipso, znaczy: Odyseja, Homer… A mówisz, że nie czytałaś żadnych bajek!
– A mieszkam na planecie Calypso, sputniku Saturna, który wy, Ziemianie, odkryliście dopiero w 1980 roku! – I zaśmiała się dobrodusznie.
– Calypso… i u was, na tej planecie wszystkieście takie?
– Nie. Są i bardziej ode mnie zdolne. A dlaczego pytasz? – Ręce uroczej innoplanetanki dotknęły jego rąk, i obdarzając Sławka promiennym spojrzeniem sympatycznie się do niego uśmiechnęła.
– Sławku, zatańczysz ze mną tango?
– Czemu nie?
Niewiarygodne! Ale oderwawszy się od podłogi balkonu naprawdę zaczęli unosić się w powietrze i lecieć w górę: wyżej i wyżej! I oto nad dachami miasta, on – Sławomir – wiruje z piękną Calypso w niesamowitym tangu przy dźwiękach cudownego argentyńskiego tańca, a błyskawice i nieustanne hausty topieli ekstrawagancko podkreślają ich pełne gracji, romantyczne pląsy…
Piękna różowa sukienka Calypso lśniła tysiącem gwiazd, oślepiając, urzekając, zniewalając jego spojrzenie bez reszty… Nawet nie zauważył, kiedy ucichł sztorm, kiedy lekka, radosna, energiczna muzyka zaczęła rozbrzmiewać zewsząd pieszcząc subtelnie jego uszy. Bacznie spojrzał na niezwykłą wizytantkę próbując przeniknąć jej duszę do głębi. Przypomniał sobie, jak będąc bardzo młodym chłopcem zakochał się w identycznej Calypso. Ale dopiero teraz zaczął rozumieć magię swego niezwykłego, młodzieńczego uczucia.
A ona – zagadkowa, fascynująca, triumfująca, szczęśliwa, śmiejąca się – wciąż tańczyła i tańczyła ciągnąc go za sobą…
– Calypso, moja kochana Calypso, – zbierał się na odwagę, aby powiedzieć jej o najważniejszym, – zrozumiałem, po co żyję… Żyję dla miłości! Calypso, kochana, wyjdź za mnie!
Muzyka zgasła… Oni – wtuleni w siebie kochankowie, cichutko opuścili się na asfalt.
– 3 –
Majestatyczne niebo spoglądało na nich milionem swoich gwiezdnych oczu. Błyszczał młody księżyc. Klęknął przed Calypso i całując jej śnieżnobiałą rękę wyszeptał:
– Nie zostawiaj mnie, proszę!
Nastała błogokojąca cisza. Przerwał ją jadowity sarkazm doktora:
– Jak uroczo, Sławomirze! A teraz bądź tak miły i powiedz nam, proszę, co się działo od chwili, gdy wyszedłeś na hotelowy balkon, aby napić się kawy…
– Jak już wcześniej pooo-wiedziałem… zaczął się jąkać, – przyjechałem na Jersey za pracą. Mój pracodawca złamał warunki uuu-mowy. Mieszkam w tym hotelu.
– A kiedy, Sławomirze to się stało? – zadając mu takie pytanie doktor Trazom postawił swego pacjenta w kłopotliwej sytuacji. Sławomirowi zrobiło się wstyd, poczerwieniał. Przeciez on nigdzie, w żadnym teraz hotelu nie przebywał. Konsylium lekarskie wymieniło spojrzenia, zaczęto szeptać… Doktor Trazom zanotował coś w dzienniku, a następnie wolno przemówił:
– Szanowni panowie lekarze… Jak panowie już wiedzą – pan Sławomir to stały bywalec naszych placówek medycznych. Ostatni raz był na leczeniu odwykowym w naszym szpitalu sześć tygodni temu, zanim wyruszył na, rzekome, Jersey. Zgadza się, Sławku?
– Tak, Patryku, – ze spuszczonymi oczyma odpowiedział. (Z doktorem Trazomem znali się jeszcze z czasów studenckich. Łączyły ich zresztą nie tylko relacje medyczne; obaj byli również zagorzałymi melomanami, którzy na forum Kuriera Szaflarskiego pasją do muzyki dzielili się ze sobą i z innymi wirtualnymi przyjaciółmi – już od lat!)
– Przed wami, drodzy koledzy, stoi oto człowiek nietuzinkowy i niezwykły. Ale człowiek bardzo chory, potrzebujący naszej pomocy. Kimże on już w życiu nie był? Można by tu przytoczyć niemal księgę profesji i specjalności. Wymieńmy tylko kilka: tłumacz, kierowca, handlowiec, sanitariusz, spiker telewizyjny, nauczyciel w arabskiej szkole… Ale jego kariera i życie osobiste nie rozwijały się w harmonii. Dwa lata temu ledwie zdołała go odratować Ochrona Wybrzeży USA, gdy nagle zaginął bez śladu w rejonie Trójkąta Bermudzkiego (basen Atlantyku). Wedle jego własnych słów, pacjent doznawał cierpień z rąk mistycznych mieszkańców Atlantydy, próbujących zaciągnąć pacjenta do ich podwodnego miasta, przydając mu uprzednio nadludzką zdolność do życia w głębinie i próbując wręczyć, jako wybranemu przedstawicielowi Ziemian, starożytny manuskrypt o nieopisanej wartości.
– Pat, przyjacielu! Po pijaku wtedy do wody wskoczyłem, po pijaku! A potem deportowali mnie do kraju i wówczas zająłeś się moim leczeniem… Ale teraz, proszę, wypuść mnie ze swojego szpitala! Przecież jestem całkiem zdrowy!
– Rok temu – kontynuował doktor Trazom, – wyratowały go służby przygraniczne z wód eksterytorialnych Turcji.
– Patryku, please!, – przerwał żałośnie… No wtedy to wybierałem się do Sewastopolu, a po drodze chciałem odszukać „Czarnego Księcia”, zatopionego podczas wojny krymskiej, wraz ze złotem, ze skarbami brytyjskiej korony… Znów byłem pijany… przeleżałem na dmuchanym materacu, zasnąłem, i nagle ocknąłem się na wodach neutralnych Turcji … A potem znów znalazłem się tu, u ciebie, w twoim szpitalu i znów zacząłeś mnie leczyć…
– Ach, jak ekscytująco wtedy opowiadałeś nam o syrenach kuszących samotnych żeglarzy, pamiętasz?
Konsylium lekarskie ożywiło się, zachichotało…
– Tak, pamiętam, Pat, pamiętam…, ale, dobrze, wypuść mnie, ja już więcej tak nie zrobię! Błagam…
– Oj, Sławku… mój przyjacielu! A przecież kiedyś razem studiowaliśmy na uniwersytecie medycznym. Na początku byłeś nawet prymusem. Ale gdy na drugim roku, gdy rozpoczęły się praktyki zacząłeś podkradać spirytus medyczny i notorycznie opuszczać zajęcia, za co po kilku tygodniach relegowano ciebie z uczelni, zaczęło się z toną dziać już naprawdę niedobrze. Najwyższa pora abyś poważnie zaczął się leczyć, przyjacielu. My wszyscy, tutaj – w naszej klinice, chcemy ci w tym pomóc, ale najpierw ty sam, przyjacielu, musisz chcieć pomóc sobie. I zacząć pomagać sobie. A po jakimś czasie, obiecuję, będziesz w stanie zatańczyć z Calypso nie tylko w snach i w wyobraźni… I może nawet razem pójdziemy do tancbudy na tańce? Pamiętasz, jak balowaliśmy po pierwszym roku?
– Pamiętam… – oczy Sławomira zabłyszczały od napływu niespodziewanych wspomnień, a może po prostu od łez?
Zapadła cisza, doktor Trazon notował coś w dzienniku.
Nagle całe konsylium lekarskie zaochało, zaachało, krzyknęło ze strachu i zdumienia, i wszyscy lekarze rzucili się do drzwi. Tylko doktor Trazom pozostawał niewzruszony. Patrzył na Sławomira, który unosił się w powietrzu, dotykając głową sufitu, wyczyniając pod nim naturalne piruety jak mewa znad jerseyowej plaży, a następnie próbował przesunąć się w kierunku otwartego okna…
Doktor Trazom spokojnie zdjął okulary i położył je na stole. Zamknął oczy, wziął kilka głębokich oddechów, a następnie zaczął płynnie unosić się ponad parkietem, wzlatujac aż pod sam sufit, by po chwili uczepić się ramion i rąk swego przyjaciela.
– Sławku, Sławku… To nie jest argument. Jak widzisz, ja też tak potrafię. Mnie też Calypso uczyła… Ale proszę cię, daj się wreszcie wyleczyć, rzućmy razem wyzwanie twojemu piciu. Tam na księżycu Jowisza niejedna na nas wciąż czeka…
Oj chłopaki, to jeszcze nie wiecie, że najbardziej nieziemskie są Ziemianki?! 😉
Pani Redaktor słonecznie pozdrawia Autora!:)
A pan autor równie slonecznie odwzajmnia ukłon dla Pani Redaktor do samej ziemi 😉
Chłopaki są jeszcze młode. Uczą się. Z czasem sami się o tym przekonają. 🙂
Póki co pozwólmy im bisurmanić 😉 😉