„Nieznajoma wielbicielka”

– 1 –

Bardzo rzadko pracując w kawiarni zdarzało się  grywać w internetowe gierki (rzecz jasna: podczas antraktów), a już szczególnie: w ogłupiające „strzelanki”. Wtedy się zdarzyło. Po skończeniu mojej solówki (chałturzę w tej kafejce na saksofonie od niedawna) siadłem przy swoim służbowym stoliku, przed otwartym laptopem i odstrzeliwałem każdego nowoprzybyłego na Ziemię kosmitę. Nie za bardzo baczyłem, iż niektórzy (ci w białych kitlach) przejawiali względem mnie koncyliacyjne zamiary. Wówczas za niefortunnie zlikwidowanego białohabitanina wyskakiwał „mój mentor” i wymierzał karę – tłukąc mnie maczetą po łysej głowie. Nie powiem, głupiutka gra – ale wciągała.

Strzelałem i strzelałem, bez opamiętania, gdy nagle poczułem na sobie filuterny wzrok siedzącej przy sąsiednim stoliku eleganckiej kobiety. Miała kruczoczarne włosy, sięgające ramion, elegancko przyciętą nad czołem grzywkę, wąskie, acz długie usta i wiecznie mrużące się oczy. Pamiętam, że już podczas gry na saksie nie spuszczała ze mnie wzroku nawet na chwilę. I teraz z podobnym zaciekawieniem śledziła rozwój akcji na mym ekraniku i co chwila prychała, gdy „mentor” z coraz większa gorliwością wypłacał mi moje gapowe.  „Do cholery z takimi regułami!” – zakląłem, raz kolejny zbierając lanie za likwidację „białasa”. Podglądająca moje zmagania kobieta roześmiała się na głos, z humorystycznym ubolewaniem.

– To Pani wina! Bo mnie pani rozprasza, – zażartowałem zwracając się w stronę nieznajomej.

– No, tak! Wykazał się pan brakiem refleksu, a winna, jak zawsze, kobieta. – I uśmiechnęła się do mnie zalotnie.

– Proszę pani… Proszę przyjąć do wiadomości, że mimo mojego całkiem dojrzałego wieku, jak pani widzi, wciąż rozpraszam się będąc obiektem zaciekawienia atrakcyjnej, interesującej kobiety… Spojrzałem na panią – i od razu – kolejna maczeta na mym karku! – podtrzymywałem żartobliwy ton.

– A z czego pan wnosi, że jestem interesująca, i na ile? – Moja nieznajoma najwyraźniej postanowiła kontynuować sympatyczny dialog i, kto wie? – może nawet mnie kokietować?…
– Na ile i do jakiego stopnia jest pani interesującą kobietą?… Hmm… nie mogę określić tak ad hoc. Ale, jeśli dałaby się pani zaprosić na intymną pogaduszkę przy wspólnym kawiarnianym stoliku, to po jakimś czasie, kto wie? Może… Może byłbym w stanie sformułować przychylną opinię? – Na jednym tchu wygłosiłem w jej stronę tę śmiałą, rzecz jansa, samczą tyradę i obietnicę.

– Ach, tak! Świetnie! No to spróbujmy. Tylko proszę opinię sformułować na piśmie i w trzech egzemplarzach. Jeden egzemplarz oddam mej mamie, uważającej mnie za nieudacznicę, drugi – mojemu eks, a trzeci zostawię sobie, – jako referencje dla moich przyszłych zalotników.

– Szanowna Pani, przeto zapraszam! – Szarmancko ukłoniłem się nieznajomej, zamknąłem laptop i szerokim gestem zaprosiłem do swego stolika składając wcześniej na jej delikatnej (acz zaskakująco prężnej) dłoni teatralny pocałunek. Nie tracąc fasonu i podtrzymując tempo natychmiast zadbałem o tak zwany: ciąg dalszy. – Byłoby mi, na tę okoliczność, bardzo miło zjeść z tak elegancką kobietą, jak pani, jakąś sympatyczną kolację. Co pani na to?

– Zaproszenie przyjęte! – Bezzwłocznie skwitowała i uśmiechnęła się szeroko. – Zgadzam się, mój szarmancki artysto. Znakomicie prowadzi pan saksofon. I mi będzie bardzo miło. – Odpowiedziała z lekkim, wiele obiecującym poruszeniem ramion, jak zwykły czynić kobiety, chcąc zwrócić na siebie atencję interesującego „samca”.

Omówiliśmy szczegóły wieczornego spotkania i serdecznie (z buziakiem w policzki) – pożegnaliśmy się, jak poczciwe kumple.

 

– 2 –

„Ech! Nie ma co! Fajna ta moja nowa praca w tej knajpce” – pomyślałem. „Tyle nadarza się chętnych lasek… Pora wrócić do żywych i w pełni zacząć używać życia, mój artysto”. Ta ostatnia refleksja nawiedziła mnie, po raz pierwszy od miesięcy, gdy opuściwszy szpitalne mury zdecydowałem się poukładać swe prywatne życie od nowa. Tak, jak czynią to zresztą wszyscy moi znajomi… Dość już samotności i zamartwiania się. Coraz więcej przyjaciół albo znika z mojego horyzontu, albo ustatkowuje się. Beata ode mnie odeszła (podobno ostatecznie uznała mnie za hulakę i jest teraz z jakimś Arturem) i już chyba nigdy nie wróci, Konrad – po mistycznych przeżyciach niedawno rozpoczął nowe życie, jako motocyklowy globtroter, Kasia miała wyjść latem za mąż (w końcu niedane mi było skorzystać z jej zaproszenia na ślub, ale chyba wszystko u niej w porządku?), Patryk – robi karierę chirurga, Bartus wyjechał na Wyspy, Agnieszka spotyka się Sławkiem, Anelik założył fundację… itp. Itd. Długo by wyliczać…
Ja, za to, dzisiaj, mianowany zostałem przez „interesującą” damę, na szarmanckiego artystę. Zadziałać więc muszę niestandardowo, by na ów nobliwy tytuł zasłużyć i w pełni usatysfakcjonować nowopoznaną swoją, było nie było, fankę.

Przyjechałem na spotkanie sportowym motocyklem (pożyczonym od kumpla – zresztą, w pakiecie z kluczykami od daczy) i, nie wyłączając silnika, zaproponowałem mojej nowej znajomej zająć miejsce na tylnym siedlisku. Uniosła brwi w zdziwieniu, ale szybko odzyskując fason, uśmiechnęła się wesoło, włożyła ochoczo kask na głowę i lekko podnosząc się, jakby od zawsze sprawdzając się w tej roli, sprawnie usadowiła na podium. (Tak nazywam tylne siedzenie – ułożone powyżej siedliska kierowcy.  Taki sposób usytuowania sprawia, że siedząca z tyłu kobieta mimowolnie przytula się całym swym biustem do pleców kierowcy i obejmuje jego talię rękoma. Bardzo lubię taki kontakt. I z tej samej przyczyny nigdy nie wożę mężczyzn, tylko kobiety. Czułbym się dyskomfortowo, gdyby obejmował mnie facet, kimkolwiek by nie był. Od przyjaciół nie oczekuję niczego więcej, jak uścisku dłoni i ewentualnie kumplowskiego poklepania po plecach! I basta! A kobiety, a szczególnie, gdy młoda i atrakcyjna, z objęć wyswobodzić nie chcę długo. No, tak już mam!)
Gdy moja pasażerka wygodnie się już usadowiła – ostro wyrwałem z miejsca, i zgodnie z przewidywaniami moja dama od razu mocno objęła mnie rękoma. Natychmiast poczułem nieziemski zapach jej perfum. (Elegancka z ciebie kocica, moja damo!) Wyskoczyłem na trasę i dokręciłem manetkę gazu na maksa. Silnik zawył. Prędkościomierz prawie natychmiast podskoczył pod kreskę z dwustoma kilometrami na godzinę. Trzypasmówka nie stwarzała problemu w poruszaniu się z taką prędkością.

Wycie mojego silnika i tłumione odgłosy omijanych samochodów z pewnością musiały wywrzeć wrażenie na mojej pasażerce, a ja, co tu gadać, doznawałem superackiego, potężnego przypływu adrenaliny, jak nigdy!

Jakiś koleś w limuzynie z otwartym dachem – uwiesił mi się na kole, dodałem prędkości – i tyle mnie widział. Droga tak szybko ginęła pod motorem, że czułem, jakbym leciał samolotem.
Jeszcze tylko dziesięć minut na jazdę po nawrotce, kilka minut dojazdówką i czas na całkowite spowolnienie… Spokojnie i elegancko podjechałem pod garaż. Z pilota otworzyłem bramę i po chwili zatrzymałem swój motor we wnętrzu okazałej daczy.

– 3 –

– Koniec wycieczki! – Odwróciłem się do damy, – Pora zejść z motocykla.

Moja pasażerka cały czas usilnie przywierała do moich pleców i to był jedyny obiektywny fakt świadczący o oznakach jej życia.
Minęło jeszcze parę chwil, gdy ostatecznie pozbierała się i wróciła do siebie. Wreszcie usłyszałem szept:

– О, tak… To była jazda! Klasa! Ale było bosko…

Następnie uwolniła jedną rękę, zdjęła kask i musnęła ustami moje ucho. Mój z kolei hełm zdążyłem wcześniej usunąć, trzymając go teraz w ręce, gdyż siedząc wciąż za kierownicą nie bardzo gdzie było go położyć.

Ponownie, szepnęła:

– Było tak super, że prawie odleciałam… Chcesz mnie?

– ??
Gdy kobieta, która cię absolutnie rajcuje mówi podobne rzeczy, to od razu i ty odlatujesz… Słysząc jej pytanie prawie że więc nie spadłem z motocykla. Ale opanowałem się i zdumiewająco racjonalnie sparowałem:

– A jak myślisz? Ale nie w takim położeniu. I w ogóle, na motocyklu zajmować się miłoscią nie jest szczytem wygody.
– To chodźmy szybko do sypialni! – Jej głos okrzepł i pojawił się w nim nakazowo-władcze tony.
– Zejdźże najpierw z motocykla, – poprosiłem.
– Оj, oczywiście, sorrka!

Gdy zaczęliśmy wchodzić schodami na piętro odwróciła się w moją stronę i najzwyczajniej jak tylko to możliwe uwiesiła mi się na szyji. Jej wargi spontanicznie(?) przylgnęły do moich w długim, namiętnym pocałunku. O jakiej tu sypialni mówić? Wszystko dalej i do końca rozegrało się bez zbędnej zwłoki: tu – na schodach. Stała się w jednej chwili tak namiętną, że nawet nie spostrzegłem, kiedy pozbawiła się bielizny a nawet kiedy porozpinała moją koszulę i spodnie. Okazało się, że ta bardzo temperamentna, gorąca dama, i mnie – opanowanego, roztropnego koziorożca, wtrymiga zdołała rozpalić do białości…

Gdy skończyliśmy się kochać – od razu wymiękła i niemalże zasnęła mi na schodach. Wielce się trudząc (sam wszak pozbawiony sił) – ledwie zataszczyłem ją do łóżka.
Tylko co rozebrałem moją panią z resztek odzieży i próbowałem okryć kocem, kiedy raptem chwyciła mnie za rękę i znów ciągnie do siebie. „No, stąd już nie masz dokąd uciekać, Januszu – musisz skapitulować!” – pomyślałem. No i musiałem. Musiałem być posłuszny, mimo że początkowo chciałem przynajmniej trochę odpocząć i pójść pod prysznic.

Pierwsza „odsłona”, że tak powiem, rozegrała się na schodach. Tu, w łóżku, to była „odsłona” druga. Na szczęście prawa gry były nieco inne. Tu nadarzała się sposobność, aby nie spiesząc się, wnikliwie i systematycznie zapoznać się z każdym kaprysem i z każdą zachcianką mojej nieznajomej. I ona, jak mniemam, pomyślała i realizowała to samo.
Czekając na siebie, na kolejny huragan namiętności nie odgrywaliśmy żadnej wyreżyserowanej roli. Teraz – w wygodnym i przestronnym łożu – wszystko, każda pieszczota musiała być i była na najwyższym poziomie. Żadna fuszerka. Pełen artyzm. Moja partnerka – teraz, w „odsłonie” drugiej –  okazała się niezwykle delikatną, czułą i wyzbytą całkowicie z pruderii kobietą…Chyba już nieźle doświadczoną i obytą w sztuce „ars amandi”. Ja, z kolei,  – nie poznawałem sam siebie… „O, tak! Przy takiej nauczycielce nawet najdurniejszy uczeń staje się geniuszem!” – jedyne, czym byłem w stanie tłumaczyć swoje nieznane mi wcześniej możliwości i kunszt.

Gdy odpoczywała w moich ramionach po „odsłonie” numer 2 – uzmysłowiłem sobie, że nawet nie wiem, jak ma na imię?

– Jak mam się do ciebie zwracać, moja cudna dziewczyno, – spytałem, jakby kontynuując przedpołudniową gierkę.

– Jak? Hmm… Nieznajoma wielbicielka, wystarczy. – Odpowiedziała krótko, od razu dorzucając: – i bardzo ciebie proszę, nie zdradzaj mi także swego imienia. Nie chcę go znać!
– Jak sobie życzysz. W porządku!  – Odpowiedziałem nieco zbity z pantałyku. – …No dobra! Myślę, że nadszedł czas, aby wziąć prysznic i zrobić jakąś kolację?
– A może najpierw kolację, a potem prysznic? – natychmiat zripostowała, – I koniecznie wspólnie ze mną! –  Był to oczywiście zdecydowanie bardziej rozkaz niż propozycja.

Uczucie niepohamowanego głodu odezwało się i we mnie, więc nie myślałem, aby dyskutować z moją uroczą „nieznajomą wielbicielką”, która, co tu dużo mówić: podobała mi się coraz bardziej. Choć widmo „odsłony” trzeciej – tym razem zaczęło przyprawiać mnie o nietęgą minę… To prawda, że przez ostatnie miesiace byłem wyposzczonym mężczyzną, ale trochę się zacząłem obawiać, czy aby możliwości moje nie były już na wyczerpaniu?

Czy to ze strachu przed kolejną „osłoną”?, czy po prostu z lenistwa – dość powiedzieć – zdecydowałem się nie nakrywać do stołu w salonie (długo i uciążliwe), a najzwyczajniej wystawiłem z lodówki butelkę wytrawnego wina prosto na kuchenny stół, razem z chłodnikiem i naprędce skomponowanymi kanapkami. Na gorąco nie miałem nic. Ale w sumie, po co? Po takich najprawdziwszych „gorących” wrażeniach teraz każda ochłoda była dla podniebienia i ciała jak balsam. Kilka oliwek, wędzone szprotki, jakieś owoce i świeże odmrożone w mikrofalence pieczywo – i uczta ready…

„Nieznajoma wielbicielka” zlustrowała stół wnikliwym, krytycznym wzrokiem, nieznacznie skrzywiła wargi zatrzymując się na butelce białego wina i powiedziała:

– A wódeczki nie masz?

– Wódeczki? Co mam nie mieć? Jest tam! – wskazałem na barek w salonie.

– Dobrze, więc przynieś ją, szybciutko!

Po pierwszym kieliszku policzki „nieznajomej” nieco się zaróżowiły, po drugim – zaczęła coraz częściej i bez przyczyny się śmiać, po trzecim przechylała się i opierała się o mnie bezwładnie całym swym ciałem.

Gdy już okiełznaliśmy poczucie głodu, przeciągnąłem ją do łazienki, bojąc się jej dalszych nieadekwatnych eksperymentów z alkoholem. Wódka – to wódka, bardzo łatwo powoduje przekraczanie obyczajowych barier lub jak kto woli: umiaru. Wystarczy kilka kieliszków – i wysiadka. Ciało człowieka (a już tym bardziej pięknej kobiety) zamienia się w szmatę.

Zgodnie z jej wcześniejszym życzeniem pod prysznic weszliśmy razem, we dwójkę. Dopiero wtedy, gdy moja „nieznajoma” wyciągnąwszy do góry ręce pozwalała by odkręcony na maksimum prysznic zalewał intensywnym strumieniem jej twarz – dopiero wtedy po raz pierwszy mogłem ocenić jak wspaniałą i seksowną ma figurę. Po chwili upajania się cudownym widokiem pięknej kobiety, moje obawy, co do kondycji okazały się całkowicie nieuzasadnione. Nasze dłonie bezwolnie oplatały wszystkie zakamrki naszych ciał. I było to cholernie seksowne. Strumienie wody ociekały nam po ustach, a my nie zwracaliśmy na nie żadnej uwagi. I znów nasze gorące ustroje samoistnie scaliły się w idealny kokon, w „odsłonie” numer trzy…

Do łóżka spod prysznica wracaliśmy oboje na czworaka. Jak dobrze, że jest niedaleko łazienki… Byłem bezwolny, beznamiętny, totalnie wyżęty z sił… Podobno czekała mnie tam jeszcze „odsłona” numer cztery.

– Jezu Chryste, kobieto… Skąd w tobie tyle wigoru?

 

– 4 –

Rano obudziła mnie zdrętwiała dłoń, do której mocno tuliła się moja urocza „nieznajoma wielbicielka”. Delikatnie wyciągnąłem rękę i delikatnie przewróciłem się na bok, rozprostowując skulone i znieruchomiałe przez całą noc ciało. Moja towarzyszka też się obudziła i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. W jej źrenicach i na całej twarzy odmalowywało się zdziwienie i strach.

– Kim pan jest i co pan do cholery robi w moim łóżku? – zapytała.

– Jestem twoim najnowszym kochankiem, a łóżko, sorry, to nie twoje, a moje. Jesteś w nim moim gościem.

– Ach! Okay!, – zachichotała, przypomniałam sobie!

– Więc jesteś pan moim nowym kochankiem? – Zapytała po krótkiej przerwie i nie czekając na odpowiedź, bo odpowiedź mogłaby być niewłaściwa, dodała:

– I nikim więcej!

Ot co! Azaliż to prawda? Kobieta nieźle po trzydziestce (ogólniej rzecz biorąc: w balzakowskim wieku), w którym ich kobiecość dla mężczyzn jest najbardziej atrakcyjną przynętą (przynajmniej dla mnie) – chce mnie oto potraktować, jak przygodnego żigolaka? Co jest, do diabła? Przecież nie jest mężatką? Sama mi to mówiła…
– Słuchaj… – Zacząłem niezręcznie, – po tym, co między nami było, – ja, jako porządny facet, czuję się zobowiązany ponieść wszelkie możliwe konsekwencje naszej niespodziewanej i namiętnej znajomości. Przecież nawet się nie zabezpieczyliśmy… I przestań mówić do mnie, na pan. – Dorzuciłem, nie bardzo już wiedząc, co dalej mowić…

– Tak! No widzę, że jesteś porządny. – Położyła mi swoją prawą dłoń na mojej piersi i zaczęła mnie głaskać. – Dlatego mam nadzieję, że wszystko co tu zaszło między nami – między nami zostanie, rozumiesz? – tylko między nami!
– Tak, oczywiście, jeśli sobie tego życzysz.

– Nie tylko życzę, ale i oczekuję, – jej głos okrzepł i jak poprzednio odezwały się w nim nutki władczyni i generała.

Próbowałem ją przytulić do siebie, żeby rozproszyć wszystkie powstałe niedopowiedzenia spowodowane naszą niedawną bliskością, ale lekko wyśliznęła się z moich ramion i szybciutko wstała z łóżka. Stanęła przy oknie, całkowicie naga, w promieniach porannego słońca, taka świeża, piękna, romantyczna i… niedostępna.

– No, na mnie już pora, mój miły mężczyzno, – z lekką ironią zakomunikowała, – gdzie moje rzeczy?

Jej odzież leżała na krześle, starannie złożona, o co zakłopotałem się jeszcze przed nastaniem nocy. Gestem wskazałem jej krzesło. Podeszła do niego, wyciągnęła z ułożonej kostki biustonosz i odwróciła się do mnie, wciąż leżącego i obserwującego ją z łóżka. Rozplątując w dłoniach tasiemki biustonosza moja „nieznajoma wielbicielka” przemówiła:

– Odwróć się, proszę. Nie lubię, gdy ktoś patrzy jak się ubieram. A jeszcze lepiej: wyjdź z pokoju!

Zamiast się przekomarzać uznałem za lepsze – okay! – zostawić ją samą. Wziąłem swoje ciuchy i poszedłem ubrać się do sąsiedniego pokoju i przygotować śniadanie.
Odziawszy się wyszła z sypialni i podeszła do mnie. Zasypywałem właśnie łyżeczką zmieloną kawę do kafejnika.
– Gdzie są drzwi wyjściowe? – Spytała, – przecież wczoraj trafiliśmy do domu nie całkiem w typowy sposób.
– A co z śniadaniem? – Spytałem.
– Zjesz sam. Bardzo się spieszę.
Zaprowadziłem ją do wyjścia, otworzyłem drzwi.
Uścisnęła mnie zdawkowo na progu, wspięła na palcach i pocałowała w policzek.

– Bye!
Odchodziła na zawsze. Rozumiałem to, a tak bardzo tego nie chciałem… Najpierw Beata, teraz kolejna…
– Spotkamy się jeszcze kiedyś? – Bez przekonania spytałem na odchodne.
– Wątpię! – usłyszałem bezduszną odpowiedź.

– 5 –

Jeszcze kilka dni po rozstaniu z „wielbicielką” nie mogłem się pozbierać. Wszystko leciało mi z rąk, nie miałem nastroju ani do grania, ani do spania… Marazm i zniechęcenie. Za każdym razem przychodząc do kawiarni rozglądałem się bacznie, czy nie dojrzę pośród bywalców kobiety z kruczoczarnymi włosami i grzywką nad czołem. Nadaremno.

Po jakimś czasie życie samo zaczęło wracać w znane sobie koleiny: samotne śniadania, chałtura w knajpce, laptop z Facebookiem, spotkania ze sponsorami, puste i nudne wieczory na poddaszu. Mimo wszystko nie mogłem zupełnie wymazać z pamięci wspomnień o „nieznajomej wielbicielce”, która jak żadna inna pozostawiła wciąż niezabliźnione rany w mym sercu i duszy. Musiało minąć kilka długich i szarych miesięcy, bym wrócił do pełnej kondycji i znów uśmiechał się do życia.

*

Tak się jakoś złożyło, że pierwszą osobą, do której odezwałem się wykaraskawszy z wewnętrznej emigracji był Witek – mój stary poczciwy kumpel, z którym  od czasu śmierci jego przyjaciela jakoś nie było sposobności zmówić się na męskie pogaduchy. Teraz – i on i ja mieliśmy mnóstwo czasu dla siebie. Przegadaliśmy prawie całą noc. Powspominaliśmy stare, dobre czasy: nasze wspólne dzieciństwo, lata studenckie, jego stypendia i nagrody, jego Pawła, moją Beatę… O „Nieznajomej” postanowiłem milczeć, jak grób. Nie tylko z racji obawy o rany, które w każdej chwili mogły się we mnie pootwierać, ale przecież dałem jej słowo… A słowo dla mnie ważniejsze od pieczęci, choćby i z krwi!

– Wiesz, Januszu? A może poszedłbyś ze mną na przedstawienie „Czarodziejskiego fletu”? – Już na odchodne nieoczekiwanie zaproponował mi Witek. – Mam dwa służbowe bilety na najbliższy, gościnny u nas spektakl „Salzburczyków”. To ważne wydarzenie w naszym mieście, które nam, ludziom sztuki, nie godzi się ignorować.

– Salzburczyzy? Czarodziejski flet? Czemu nie!? (A w duszy pomyślałem: gdybyż on, Witek, wiedział, jaki mam wciąż sentyment do tej opery jeszcze z czasów, gdy zaraziła mnie tą cudowną muzyką witkowa Kasia, to by chyba dwa razy się zastanowił. Albowiem dźwięk jej imienia jeszcze dziś wzbudzał u Witka mieszane i nieutulone emocje… Dlatego o Kasi, – i mojej, było nie było, wszak przesympatycznej przyjaciółce – przed Witkiem, sza!).

*

„Służbowe”, darmowe wejściówki były, oczywiście, na podłe miejsca, na samej górze. Ale to nic. Zaopatrzyliśmy się w lornetki, a i tak najważniejsza dla nas nie była scenografia i charakteryzacja solistów, a muzyka.

Podczas przerwy zeszliśmy do bufetu, by uraczyć się po filiżaneczce espresso. Witek zażyczył sobie (i dla towarzystwa – także i dla mnie) dodatkowo po kieliszeczkach koniaku.

– „Co sobie będę żałował? Coś się od tego życia na starość należy!”

– Witek, jaki tam z ciebie stary facet? No, weź, przestań! Jeszcze patrzeć, jak znów sięgniesz po posadę koncertmistrza i wygryziesz z kapeli tą nieopierzoną młodzież!

Pośmialiśmy się trochę, poprzekomarzaliśmy, podyskutowaliśmy o przedstawieniu, gdy nagle do przeciwległego stolika przysiadła się elegancka kobieta w towarzystwie jeszcze bardziej dystyngowanego, nobliwego pana. Jej towarzysz szarmancko podsunął jej krzesło, a następnie usiadł sam, tuż przy niej, obok.

Natychmiast wyskoczyła do nich kelnerka. Nie było to całkiem normalne. W tej akurat kawiarence (zresztą, jak i pozostałych w teatrze), wszyscy klienci obsługiwali się sami. Tymczasem kelnerka podbiegła do nich bez sekundy zwłoki, ukłoniła się z szacunkiem i przyjęła zamówienie. Zdołałem tylko usłyszeć, jak na deser poproszona została o przyniesienie dobrze zmrożonego szampana.

Twarz kobiety mimo że zakryta częściowo woalką wydawała mi się skądś dziwnie znajomą. A gdy przyniesiono szampana i gdy uniosła kieliszek uśmiechając się do towarzysza, rozpoznałem ją bez najmniejszej wątpliwości. To była moja „nieznajoma wielbicielka”! Siedziała zwrócona nieco do mnie plecami (nie mogła więc mnie zauważyć) i nie spuszczała oczu z twarzy swego towarzysza. Słowem: zapatrzona była w niego, jak w obrazek. Mówił coś do niej tak cicho, że w żaden sposób nie było szansy na podsłuchanie choćby słowa.

Mężczyzna był postawny, przystojny, w sędziwym raczej wieku, choć sądząc po gestykulacji i ożywionej twarzy – absolutnie młody na umyśle i duszy. Sądząc po sposobie odnoszenia się do partnerki przynależał do społecznej klasy, eufemistycznie określając: dużo, dużo wyższej, niż średnia krajowa. Jeden jego „skromny” sygnet na palcu wystarczająco zaświadczał o właścicielu…

Witek widząc moją ekscytację siedzącą parą przy przeciwległym stoliku, porozumiewawczo spojrzał na mnie i bezsłownie spytał: „czyżbyś ich znał?”. Natychmiast tym samym szyfrem poprosiłem go, aby broń Boże nie podejmował żadnych wybiegów, bo absolutnie chcę pozostać dla nich (dla niej!)  niezauważony.
Dopiliśmy kawę i podeszliśmy do baru. Zamówiłem jeszcze po kielunku koniaku (moja kolej).
Zasiadłszy na wysokich taboretach cichutko zwróciłem się do barmanki:

– Proszę pani, a kim jest ta para, która siedzi tam, przy końcowym stoliku? Zna ich może pani?

– Tak, oczywiście! Jak mogłabym ich nie znać? To nie tylko nasi stali goście… To przecież nasz narodowy wajdelota – Janusz Babicki!

– Ten Babicki? Ten znany pisarz?! – z niedowierzaniem dopytałem.

– We własnej osobie – razem ze swą  żoną. Od niedawna są małżeństwem. Pani Joanna,  także jest znaną celebrytką i cenionym krytykiem muzycznym. Od kilku lat jej recenzje publikowane w Kurierze Szaflarskim trzęsą całym tutejszym światem artystycznym…

Mroczna, tajemnicza kurtyna przed moimi oczyma odsłoniła się. Wszystko poukładało się na swoim miejscu. Dziwne sprzed blisko roku zachowanie „nieznajomej wielbicielki”, nie wydawało mi się już dziwne, ale doskonale logiczne i zrozumiałe.

„Cholera!” – zaklnąłem w myślach patrząc na gościa „…ale szczęściarz!” …Ale mu teraz zazdrościłem, temu szelmie – Babickiemu!…

„Spoko, Januszu” – odezwało się we mnie moje super ego, – „Racja! …W końcu, co on takiego więcej posiadł ode mnie?!” – pomyślałem i roześmiałem się z emfazą.

– Witku, wracamy na górę. Już jest drugi dzwonek!

< poprzednia          następna >

Powrót

powrót do Cyberprzestrzennych

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *