– 1 –
– Dziadek, czy ty rozumiesz kobiety?
Pan Konrad Kulik, dla wirtualnych znajomych – nick: muzyczne zacisze, zasępił się. Bardzo zaskoczony takim życiowym pytaniem sformułowanym przez dziesięcioletnie dziecko po bardzo krótkim namyśle odpowiedział:
– No wiesz, ja… to nie za bardzo.
– Bo ja też nie – odpowiedział ze smutkiem wnuczek.
– No to chodź, przybijemy żółwikiem.
– Przybijmy, dziadku!
I stuknął złożoną kiścią dłoni w drobną dziecięcą piąstkę.
– Zaraz, mój mały nindżo, a dlaczego mnie o to spytałeś? – z zaciekawieniem zwrócił się do wnuczka.
– A bo… ta Lusia, z mojej klasy, nagrała na YouTube jakąś głupią piosenkę o miłości, a przecież nawet nie umie się całować!
– Ojej, a ty – skąd ty o tym wiesz?
– No mi mówiła…
– Myślałem, że się już sam z nią całowałeś.
– E tam! – ja nie lubię się całować z dziewczynami. Wolę je podglądać na gimnastyce.
– O! nieładnie, nicpoń z ciebie…
– No wiem… ale przecież kochasz mnie, dziadku? – i zarzucił swe małe dziecięce rączki na pomarszczoną szyję dziadka.
– Bardzo ciebie kocham, mój wnusiu…
– Dziadku, a dlaczego ja nie mam siostrzyczki?
– Kochanie, no przecież wiesz, mamusia też bardzo by chciała, ale już nie może mieć dzieci. Nawet pan doktor tak powiedział…
– Szkoda, bo gdybym miał siostrzyczkę mogłaby mi akompaniować na fortepianie…
– Tato! – odezwała się ze zniecierpliwieniem z holu Dorota – synowa pana Konrada, – Proszę, już musimy się naprawdę zbierać, taksówka czeka!
– Już idziemy! – odkrzyknął, a schylając się do wnuczka i dając mu buziaka na pożegnanie, i przymykając jedno oko cichym głosem szepnął: – My, prawdziwi mężczyźni, będziemy zawsze ze sobą trzymać… prawda wnusiu?
– Prawda, dziadku… – odpowiedział z uśmiechem, by po chwili znów się odezwać: – Dziadziu!
– Tak, kochanie!
– A gdy przyjedziesz w wakacje do nas, do Wiednia, czy pójdziesz ze mną do ZOO? Obiecałeś przecież…
– No, jak obiecałem, kochanie, to pójdę. Pójdziemy razem!…
– A czy przyjedziesz kiedyś na mój koncert?
– Przyjadę, na pewno przyjadę, tylko wcześniej napisz mi kiedy, dobrze?… No już chodźmy, skarbie, mamusia się bardzo niecierpliwi.
Pan Konrad wziął wnuczka za rękę i przeszedł z nim do holu. Dwie duże walizki i dziecięcy plecaczek czekały ułożone przed drzwiami.
– A gdzie moje skrzypki! – zawołał Pawełek. – Ja bez skrzypek nie jadę!
– Oczywiście, są i skrzypki, w futerale, – uspokoiła mama, – wiszą już na wieszaczku.
– No to jedźcie, z Bogiem, kochani! – Ucałował synową teść. – I wyślij mi koniecznie SMSa, jak tylko dolecicie…
– Oczywiście! Wyślę… Do widzenia tato. I ty się trzymaj. Dziękuję za opiekę nad Pawełkiem. Pamiętaj, że zawsze, i o każdej porze możesz do nas przyjechać w odwiedziny. Thomas nie będzie miał nic przeciw.
– Pozdrów swojego Thomasa, córciu… No, jedźcie już, bo się spóźnicie na ten samolot.
– Do widzenia, tato, raz jeszcze!
– Pa, pa! Dziadziu. Do zobaczenia w Wiedniu!
– Szczęść wam Boże, kochani! Do widzenia!
I drzwi od domu zamykając się – zamknęły także za sobą jeden z najważniejszych rozdziałów w całym życiu pana Konrada. Gdyby była nim księga z zapisanym w środku jego życiorysem – wziąłby w dłoń wieczne pióro i, po zatrzaśnięciu okładki, wielkimi literami napisałby na stronie tytułowej: „Moje życie rodzinne”. Czy teraz pozostanie już tylko ostatni tom pod tytułem; samotność w małym miasteczku? – zastanowił się pan Konrad. – „Czas pokaże!…”
– 2 –
Białobrzegi to małe miasteczko, kilka ulic na krzyż, jeden park. Słowem: mieścina, jakich w kraju wiele. Ale dla pana Konrada „jego Białobrzegi” zawsze były i będą jedyne i niepowtarzalne. Nie, nie tylko dlatego, że tutaj urodził się, uczęszczał do technikum, a potem dojeżdżał stąd na politechnikę do pobliskiego Radomia. Nie! W tej mieścince, jak w żadnym innym miejscu na świecie, na przykład do dziś serwują najpyszniejsze lody, których smak od najodleglejszego dzieciństwa jest dla niego niezmienny, niepowtarzalny, jedyny w rodzaju. No i Białobrzegi – to przede wszystkim lasy: gęste, dorodne, z siedmioma wielkimi wiekowymi dębami lasy, to leśne kręte ścieżki, łąki i przecinki, po których godzinami potrafił błąkać się bez celu. To właśnie one, te białobrzeskie krainy, malowniczo rozciągające się wzdłuż Pilicy, były jego najpierwszym w życiu, jeszcze nie muzycznym, ale już zaciszem…
Do dziś z rozrzewnieniem wspomina przechadzki z fortu Beniaminów do śródleśnego jeziora Parów Karaski. Tu, nad jego brzegiem, kiedyś, letnim świtem ujrzał i usłyszał swą przyszłą żonę – Mariannę, która o tych nietypowych godzinach lubiła na nadpilickich łąkach zaśpiewywać się w ckliwych, ale za to dla niej zawsze ukochanych pieśniach Szuberta (konkurując i wtórując licznie rozmuzykowanemu ptactwu). Mieszkała w hotelu „Mazowsze”, nawiasem mówiąc – wówczas, w największej tego typu placówce w całym regionie. Była córką dyrektora hotelu. Tu, na przyhotelowej plaży, skąd rozciągał się pyszny widok na zalew – pocałował ją po raz pierwszy. Tu, w niespełna rok później, zorganizowali huczne wesele. Tu wreszcie, niemal dosłownie w szatni hotelu, nie doczekawszy na karetkę pogotowia, przyszło na świat ich pierwsze i jedyne dziecko: Radosław…
Tego nietuzinkowego imienia nie wymyślili naprędce. O, nie! Radosław – to symbol domowego szczęścia, to, jakby nie miarkując: sławienie radości. Czyż ich ukochane dziecko nie było jej symbolicznym ucieleśnieniem?
I żyliby, od tej pory, jak w bajkach: jeszcze długo i szczęśliwie, gdyby nie mroczne wydarzenia lat sześćdziesiątych; w kraju: nagonka na Polaków żydowskiego pochodzenia, i w dramatycznej konsekwencji – przymusowa emigracja wielu z nich za granicę, w tym – jego teścia, do dalekiej Kanady. Kika miesięcy później, po rodzinnej traumie, w ślad za ojcem wyruszyła do Toronto córka, zabierając ze sobą półtorarocznego synka. Nie! – on nigdy nie rozumiał i nigdy nie zrozumie kobiecych decyzji. Wtedy dotarło do niego to po raz pierwszy. (Jak życie dokazało – nie ostatni). On – pozostał w kraju… Za bardzo związany był z miejscem, w którym się wychował i z małym cmentarzykiem nad Pilicą (gdzie od wojennej zawieruchy leżeli jego obydwoje rodzice) i z pracą asystenta na politechnice radomskiej. I za bardzo czuł się Polakiem, jeśli słowa „za bardzo” mogą mieć w tym kontekście jakikolwiek logiczny sens…
Przez wiele miesięcy namiętnie pisywali do siebie listy, utrzymywali nawet więź telefoniczną, co w tamtej epoce było przedsięwzięciem na miarę ujarzmiania kosmosu. Ona go nakłaniała do wyjazdu, on błagał o powrót. Później korespondencja małżonków osłabła, jeszcze później – jeszcze bardziej osłabła, by po dwóch latach ostatecznie zamilknąć i zaniknąć. Pamięta, jak dostał pewnego dnia gruby, urzędowy list z Kanady, w szarej kopercie z olbrzymim znaczkiem, w którym, ona – wciąż jeszcze jego żona, poprzez adwokata informowała, że przyjeżdża na krótko do Polski, ale tylko po to, aby dopilnować formalności związanych z rozwodem… Rozwiedli się sprawnie i szybko. Wtedy już po raz drugi zrozumiał, że nigdy nie zrozumie kobiet, tak jak nie rozumie ich teraz i nie rozumiał prawdopodobnie kiedykolwiek…
I po raz kolejny pan Konrad został w życiu sam. Zupełnie sam. Jego muzyczne zacisze zmieniło się nomen-omen w zaciszne pustkowie: pusty dom, zimne łóżko, samotną szklankę herbaty w czterech ścianach, i pokrywające się kurzem pianino, na którym od czasu wyprowadzki żony nikt nigdy niczego nie zagrał. On – nie umiał. Nikt ze znajomych – także.
Pianino ożyło wiele lat później. W czasach, gdy przyjeżdżała do Białobrzegów z odwiedzinami mama jego wnuczka – z wyksztalcenia muzyk. Ta sama, która właśnie ledwie przed kilkoma godzinami wyruszyła do Wiednia. Odremontowała je, nastroiła, używała do akompaniamentu podczas śpiewu i towarzysząc małemu Pawełkowi grającemu na skrzypcach.
– Dziwny ten mój los, – rzekł do siebie pan Konrad dopijając filiżankę wystygłej herbaty i spoglądając na oprawione w ramce zdjęcie małego Pawełka. Stało na tymże właśnie „odkurzonym” pianinie. Chłopczyk ze skrzypcami w rękach kłania się przed szkolną publicznością, a w tyle, tuż za sceną, pochyla się, uśmiecha się i oklaskuje jego dziadziuś. – Dziwny, – powtórzył pan Konrad. – Ledwie wnuczek z mamą wyjechał, a mi wciąż przed oczyma mój ukochany „szkrabek”… – ze wzruszeniem westchnął.
Tymczasem syn pana Konrada, ojciec „szkrabka” Radosław – po wyjeździe z matką do Kanady po raz pierwszy odwiedził Polskę w wieku dziesięciu lat (rok po śmierci mamy, która tragicznie zginęła w samochodowej kraksie). „To zupełnie tyle, ile ma dzisiaj Pawełek”, – z uśmiechem przypomniał sobie pan Konrad. Nawet nie miał, jego „starszy szkrabek”, ani czasu, ani możliwości wpaść tu, do swego ojca, do Białobrzegów. Był z grupą rówieśników na wycieczce po macierzy, którą zorganizowała kanadyjska Polonia. Pan Konrad spotkał się z nim w Warszawie. Z zadowoleniem stwierdził, że syn bardzo dobrze mówi po polsku i Warszawa, jak i inne miasta, które już zdołali odwiedzić, bardzo mu się spodobała. Spędził z synem kilka godzin, ale starczyło na przekonanie kochanego „szkrabka”, aby w przyszłości podjął starania i przyjechał do Polski na studia. I Radosław przyjechał – już jako dorosły człowiek. Podjął naukę na wydziale geologii UW i także tutaj, w stołecznym mieście, w kultowym klubie studenckim „Riviera-Remont” poznał swą przyszłą żonę – studentkę wokalistyki PWSM – Dorotę. Podobnie jak matka Radosława i Dorota rozkochana była w Szubercie. W „Remoncie” dawała swój pierwszy, debiutancki recital z pieśniami wielkiego Franciszka… I od razu, od pierwszych fraz „Króla Olch” (Erlkönig) – zdobyła i zawładnęła sercem Radosława bez reszty. Może w jej głosie i śpiewie usłyszał od lat zapomniany głos swej ukochanej mamy? Kto wie…
Pawełek przyszedł na świat jeszcze przed zakończeniem ich studiów. Nie byli wówczas małżeństwem. Pobrali się więc trochę z przymusu. W tamtych czasach taka była norma. Ich szczęście rodzinne trwało jednak bardzo krótko. I tak, jak to zwykle bywa, gdy jedno i drugie ambitne – nie mieli praktycznie czasu na wychowywanie syna. Po skończeniu studiów mały Pawełek tygodniami pozostawał więc z konieczności pod opieką dziadka – oczywiście w Białobrzegach. Ona – jeździła w trasy koncertowe, on – na stanowiska badawcze i praktyki.
Prawdziwy dramat rozpoczął się i spotęgował z chwilą, gdy zaszła w ciążę po raz drugi. Oczywiście – nieplanowaną. Przed synową – świeżo podpisany kontrakt z operą Covent Garden, przed synem – roczny staż przy badaniu złóż łupkowych Alaski. Musiała wybierać: kariera śpiewaczki, albo kariera domowa. Wybrali… aborcję… Po traumatycznym zabiegu diagnoza lekarska nie pozostawiła niedomówień: nigdy więcej mieć dzieci już nie będzie mogła. I pojechali: syn – do USA, synowa – na wyspy, do Londynu. Podobnie, jak w przypadku Pana Konrada i jego żony Marianny – i młodzi wkrótce po rozstaniu się rozwiedli, przyjeżdżając do kraju ledwie na miesiąc, tylko po to, by dopełnić formalności.
…Pan Konrad zapalił papierosa. Bardzo rzadko sięga do papierośnicy. Dziś zrobił jednak wyjątek. „To przecież pierwszy dzień kolejnej księgi w moim życiu, mogę chyba sobie pozwolić?”. Włączył cichutko internetowe radio, (Ulubione! Którego adres zdobył od przyjaciół z „Kuriera Szafarskiego”), wybrał zakładkę z Szubertem, rozsiadł się wygodniej w fotelu puszczając w powietrze dymowe kółeczka. „Świetne są dzisiaj te wszystkie dobrodziejstwa i wynalazki, nie to co wtedy, w moich młodzieńczych latach…”
A w „młodzieńczych latach” – gdy Marianna pozostawiła go i wyjechała do Kanady – nie było w sumie tak źle. Żyło się może i ciężej, za to pieniędzy starczało na cały miesiąc, a nawet dawało się odłożyć. I z pracą nie było kłopotów. Miał wtenczas naprawdę dużo dla siebie czasu. To od wtedy zaczął namiętnie słuchać audycji radiowych i oglądać telewizję. Uwielbiał swoje stałe, „święte” programy: koncerty szopenowskie w każdą środę i niedzielę, czwartkowe „Reminiscencje muzyczne” Jana Webera, sobotnie o Horowitzu („Wielki pianista Władimir Horowitz”) i inne cykle tego znakomitego, nieodżałowanego redaktora „trójki”. A poza tym – zwyczajnie dużo słuchał radia i oglądał telewizji („Wtorki melomana”, środowe „Pegazy”, sobotnie „Tele-echa”, niedzielne „Wielkie gry”) i przy każdej nadarzającej się okazji nasiąkał muzyką, jak gąbka. Dziś, gdy dyskutuje z przyjaciółmi na muzycznych forach – ta indywidualna edukacja zdobyta w jego domowym muzycznym zaciszu, jak dobrze zainwestowany kapitał – procentuje. Pan Konrad może dyskutować na każdy muzyczny temat, a jeśli idzie o Szuberta, to kto wie? Mógłby i zostać wirtualnym ekspertem. Tu na szafarskim forum dorównuje mu pod tym względem chyba tylko Agnieszka (TeresaGrob). Nie będzie więc ze swą ulubioną koleżanką konkurował.
… Zagniótł w popielniczce dopalonego papierosa. I znów spojrzał na fotografię z pianina. Tym razem przed oczyma stanął mu obrazek z ostatniej wycieczki, jaką zrobił z Pawełkiem tuż przed dzisiejszym wyjazdem ukochanego wnuczka do Wiednia. (Niestety na stałe. Synowa dostała posadę w Wiener Kammeroper. Zamieszka z Pawełkiem u swego przyjaciela Thomasa, z zawodu dentysty, wielkiego miłośnika opery… Czy pobiorą się? – Tego pan Konrad nie wie. Dziś młodzież taka nowoczesna…)
Otóż, wybrali się z Pawełkiem na zakupy do pobliskiego Grójca. To była „dla nich” wielka wyprawa PKS-em. Początkowo zamierzał jechać własnym autem, ale Pawełek uparł się: „dziadziu, chcę autobusem, musi być autobusem!” I pojechali autobusem. Pawełek siedział przy oknie i jeszcze zanim przejechali przez rogatki żywiołowo komentował: „dziadziuś! Jaki tu ładny jest deptak, fontanny i kwiaty, O! jest nawet ścieżka rowerowa! A jaki super w dali most!…” – Pan Konrad słuchał zachwytów wnuczka i z sentymentem się uśmiechał. Przypominała mu się młodość, gdy podobnie entuzjazmował się, jadąc furmanką z wujem Szczepanem po opał do pobliskich Falęcic. Obrazki może inne, ale czy wrażenia nieidentyczne? – „Dziadziuś, O! Zobacz! Balon z wielkim koszem leci w górze i jakieś dzieci do pana z balona machają. Dziadziuś, pomachaj ze mną i ty!”
W Grójcu z Pawełkiem poszli na lody, no nie tak dobre, jak te, z jego Białobrzegów, ale jak by mogło być, że na wycieczce z wnuczkiem nie poszłoby się na lody? – Nie da się! A tak w ogóle przyjechali tu po odbiór zamówionego wcześniej u znajomego kuśnierza kożuszka zimowego i butów dla Pawełka. Pan Konrad chciał, aby jego „ukochanemu wnusiowi” w dalekim Wiedniu nigdy nie dokuczyło zimno. Przy okazji zrobili i inne zakupy. Kupili w sklepie metalowym jakieś karabińczyki do hamaka, kupili w sklepie „ze wszystkim” piękny dzbanek na mleko lub kompot (lekko obity, przecena z 13.50 na 10 zł), wycieraczkę, miotłę, i klapki dla pana Konrada. A jedzenie (pieczywo, jakieś sery, wędliny) kupili niestety w Biedronce. Trochę podobnej do tej z ulicy Krakowskiej w Białobrzegach, ale jednak na pewno znacznie większej i z bogatszym asortymentem na półkach.
Wrócili szczęśliwi.
– Zobacz, mamusiu, jaki mam nowy piękny kożuszek! To mój dziadziuś kochany go kupił…
– Widzisz, jakiego dobrego masz dziadka? – I po chwili podeszła do pana Konrada i pocałowała go w policzek: – Dziękuje tato…
*
„…Pora chyba już spać” – pan Konrad wstał z fotela i rozprostował kości. „Ciekawe, czy już dolecieli? Chyba nie? – bo przecież synowa miała przysłać SMS-a”. Ale na dziś wrażeń miał nadto. Nie będzie czekał na wiadomość. Spojrzał też bez przekonania na laptop, rzucił okiem na najnowsze witryny Kuriera Szafarskiego, potem przerzucił na „Szubertiadę” (franzsschubert.pl) i po krótkiej chwili trzepnął z rezygnacją pokrywą: „nic nowego!…”.
Podszedł do miniwieży, nacisnął przycisk: i już po chwili wieczorną pustkę pokoju subtelnie wypełniła cicha, sącząca się z głośników, ujmująca duszę muzyka z szubertowską „Ständchen” – jego ulubioną serenadą.
– To moja bajka na dobranoc… – cicho szepnął do siebie i zgasił światło. – Jak przyjemnie przy niej zasypiać…
– 3 –
Od wyjazdu wnuczka z synową minęły już prawie dwa miesiące. Dojechali oczywiście szczęśliwie. Synowa od pierwszych dni wciągnięta została w wir prób i przygotowań do nowego sezonu operowego, a „szkrabek” Pawełek całe dnie spędzał w ośrodku doskonalenia języka dla cudzoziemskich dzieci. Pobyt Doroty i wnuczka na nowym miejscu, skonstatował pan Konrad, układa się chyba po ich myśli… „I szczęść im tak dalej, Panie Boże…”
Tymczasem dla Konrada życie w małych Białobrzegach znów zaczęło się toczyć swojskim, jakże mu dobrze znanym, leniwym rytmem. Na szczęście – zawsze lubił ów niespieszny małomiasteczkowy puls i nie zamieniłby swej „zacisznej” mieścinki na żadną Warszawę ani Wiedeń. „I co z tego, że nie ma tu tramwajów, modnych kawiarni, i hipermarketów? – rozmyślał, – ale moje Białobrzegi i tak są najfajniejsze, bo jest w niech cicho, bo nie ma tu korków, jest zdrowe powietrze, mniej zanieczyszczeń i wszyscy się ze wszystkimi znają. A to, że mniej w takich miasteczkach, jak moje, kin i innych ośrodków kultury, to i co? Za to tak, jak w wielkim mieście, tak i tutaj jest Internet. A jak jest Internet – to na wyciągnięcie dłoni jest cały świat, łącznie z Warszawami, Wiedniami a nawet Alaską…”
To ostatnie słowo przemykając mu przez myśl niemiło nim wzdrygnęło. Jego syn Radosław, po rozwodzie wyjechał i na stałe zamieszkał w tym niegościnnym odludnym skrawku planety, z dala od miast a nawet stanowej autostrady. Też mieszka zatem w małej mieścinie i też ma zapewne Internet. Ale dlaczego nie próbuje nawiązywać z ojcem kontaktu? – Tego pan Konrad wciąż nie wie… Może więc to on, jego ojciec, namierzy syna googlujac? Wiele razy tak czynił, i zawsze bez powodzenia, ale może dziś?
Jest ładny, słoneczny poranek. Obudził się dopiero paręnaście minut temu. Ale dla Konrada to doskonała pora na serfowanie. Szybko wystukał imię, nazwisko… sekunda niepewności. I… znowu nic. Kilka tysięcy stron z „Radosławem Kulikiem” pojawiło się błyskawicznie, ale po kilku chwilach wiedział: żadna nie ta… Próbował zawęzić kryteria, i gdy po raz kolejny i znowu kolejny postanowił wcisnąć „enter” – powstrzymał go dzwonek u drzwi.
– Ki czort, tak wcześnie rano?
Zamknął z rezygnacją pokrywę laptopa, wskoczył w ubranie, przeczesał dłonią włosy i udał się do przedpokoju.
Odryglował zasuwkę. Na progu stała młoda kobieta w niebieskiej sukience w białe groszki. („Kto dzisiaj w takich chodzi, – pomyślał, w takie ubierała się, owszem, chyba z początkiem zeszłego stulecia moja mama?”). W ręku trzymała tekturową, starą walizkę. Obok kobiety przestępując z nóżki na nóżkę w zielonej bluzce i szarej plisowanej spódniczce stała mała, szczuplutka, na oko – dziewięcioletnia dziewczynka. Jej opiekunka przeszyła Konrada wnikliwym spojrzeniem. Miała bardzo piękne, szlachetne rysy twarzy. Stali tak krótką chwilę, i w końcu ten ostatni zapytał:
– Panie, czyżby, do mnie?
Kobieta odpowiedziała:
– Dzień dobry. Szukamy Konrada Kulika. On tutaj mieszkał…
– Dzień dobry… Dlaczego mieszkał? – zdziwił się, – cały czas tu mieszkam.
– Pan się nazywa Konrad Kulik? – z pewną dozą niedowierzania spytała, przyglądając mu się jeszcze baczniej.
– Tak, to ja, – kiwnął potwierdzająco.
– Znaczy, ten list jest adresowany do pana, – powiedziała kobieta i przez próg wyciągnęła do niego kopertę.
– Proszę, wejdźcie panie, – zaprosił nieoczekiwanych gości do środka.
Kobieta i dziewczynka niepewnie przestąpiły próg mieszkania. Gospodarz wziął kopertę, niezdarnie rozerwał z boku i wyciągnął z niej na dwoje złożoną zwyczajną kartkę ze szkolnego zeszytu, lecz zapisaną drobnym i bardzo starannym ręcznym pismem.
– Zapraszam panie do pokoju, proszę spocząć, a ja tymczasem spokojnie sobie przeczytam…
– 4 –
„Szanowny panie Konradzie, chociaż pozwolił mi pan zwracać się do siebie na ty, to jednak od tego czasu upłynęło już trochę lat. Mimo to, mam nadzieję, nie zapomniał pan o mnie, Małgosi Chalimoniuk…,
– przeczytał i zmarszczył czoło, usilnie starając przypomnieć sobie autorkę listu, ale bez rezultatu. Po krótkiej chwili wznowił czytanie.
– A jeśli jednak zapomniał pan i już mnie nie pamięta, to proszę sobie przypomnieć stację Ogrodniki nieopodal Dobrzyniewa Dużego…
– Kompletnie nie kojarzy tej stacji, a nawet o Dobrzyniewie Dużym nigdy w swym życiu nie słyszał! Zaintrygowany jednak wspomnieniami nieznanej mu Małgosi kontynuował czytanie:
– Była wtedy piękna, lipcowa noc. PKS do Białegostoku opóźnił się, i ja z panem, przypadkowi współpodróżnicy, nie zdążyliśmy na pociąg do Rzeszowa. Pan, jeśli się nie mylę, miał zamiar wysiąść w Kraśniku…
– Konrad pokręcił głową: nie! nigdy, ale to nigdy w życiu do Kraśnika nie jeździł! Poza tym, oprócz wiedzy o położeniu miasta – gdzieś na Rzeszowszczyźnie – to niewiele więcej mógłby o nim powiedzieć.
– Żeby jakoś skrócić noc i przeczekać do następnego pociągu który odchodził dopiero około w pół do dziewiątej rano, pan zaprosił mnie na nocny spacer po pobliskim parku. Noc, może pan pamięta, była ciepła. Spacerowaliśmy po jego alejkach i rozmawialiśmy o muzyce. Pan tak ciekawie i pięknie opowiadał. Podczas spaceru zaoferował mi pan wspólne pójście na jakiś koncert w Warszawie, jeśli tylko kiedyś przyjadę do stolicy. A potem… potem wszystko się stało. Nie, ja o nic pana nie winię. Sama tego chciałam… Potem nadjechał pociąg. Ja wyszłam na stacji Strzyżewice, gdzie mieszkała moja ciocia, a pan pojechał dalej. Wkrótce zrozumiałam, że jestem w ciąży. Postanowiłam donosić i urodzić. Urodziła się dziewczynka. Było wiele kłopotów. Wychowywałam ją samotnie. Ale na świecie byli dobrzy ludzie. Pomogli. Początkowo chciałam napisać do pana, ale poza pana imieniem, nazwiskiem i nazwą miejscowości, w której się pan urodził – niewiele więcej wiedziałam. A potem postanowiłam niczym pana nie obciążać. Marysia – jest moją radością. A kim byłaby dla pana – nie wiem… Pomyślałam: niechaj moje wspomnienie o naszej nocy pozostaną niczym niezmącone…
A w zeszłym roku zachorowałam. Lekarze nie od razu potrafili zdiagnozować, co mi jest? Potem okazało się – rak. Wiem, że wkrótce odejdę i Marysia zostanie sama. Dlatego postanowiłam odnaleźć pana i napisać do pana i bardzo pana prosić, aby oddał pan Marysię do jakiegoś dobrego sierocińca. To grzeczne i mądre dziecko. Pięknie gra na fortepianie i bardzo kocha muzykę, zupełnie tak jak pan. I w ogóle, jeśli byłoby to możliwe, żeby miał pan na nią baczenie, póki nie dorośnie…
Marysię, kiedy mnie zabraknie, przywiezie do pana pielęgniarka z hospicjum, w którym teraz leżę. Nazywa się Katarzyna Laluś. Ona jest moją krajanką i to ona przy pomocy PCK pomogła mi zdobyć pana aktualny adres..
Żegnaj, drogi Radku. Zawsze pamiętająca o panu – Małgosia Chalimoniuk.”
Gdy doczytał do końca pierwszą myślą była chęć oznajmienia kobiecie, że absolutnie nieznana mu Małgosia Chalimoniuk pomyliła się, że on nigdy nie był w miejscach, o których napisała… i po prostu oddać jej ten list z powrotem. Ale gdy spojrzał na miłą twarz dziewczynki, na jej szczere, prostoduszne oczy – powstrzymał się chwilowo i zaproponował obu paniom napicie się z nim herbaty.
– Na pewno jesteście panie głodne? – spytał.
– Jadłyśmy już zapiekankę obok przystanku PKS, – odpowiedziała, – ale z herbaty skorzystamy, jeśli tylko nie sprawimy tym kłopotu.
– W żadnym razie! Żadnego kłopotu – zripostował. – Marysiu, – zwrócił się do dziewczynki, – może zostań tu na chwilę w pokoju, a my z panią Kasią pójdziemy do kuchni przygotować jakieś skromne śniadanie? Dobrze, kochanie?
– Dobrze, proszę pana, – odpowiedziała cichutko.
W kuchni panował bałagan. Mieszkając samotnie w „muzycznym zaciszu” nie bardzo przykładał się do systematycznego sprzątania, a już szczególnie – tej specyficznej części domu. Tu, przecież, nigdy nie zwykł był słuchać i delektować się muzyką… Niedziwne, więc, że „wystrój przybytku” nieco pozostawiał do życzenia. Cały zlew wypełniony był brudnymi talerzami, na stole – niedojedzona puszka z makrelą, na blacie – pokruszony chleb i jakieś bliżej nieokreślone resztki jedzenia, i pobrudzone sztućce, niektóre nawet na podłodze, i kosz ze śmieciami wypełniony po brzegi…
– Przepraszam panią za ten bałagan. Tak to jest, gdy samotnie gospodarzy mężczyzna… – próbował niezręcznie się tłumaczyć. Zalał czajnik wodą, postawił na gaz.
– Pomogę panu, zaproponowała kobieta.
– Nie odmówię, skoro już tak sama się pani deklaruje…
W głowie wciąż kłębiły mu się myśli związane z przed chwilą co przeczytaną lekturą. Jedno dla niego pozostawało poza wszelkimi wątpliwościami: nie on powinien być adresatem. Tym bardziej było więc intrygującą dla niego tajemnicą, skąd nieszczęsna autorka listu znała jego imię i nazwisko? Skąd tak naprawdę była pewna, że to ten adres? Postanowił… Musiał to „zbadać” do końca.
– Jest pani mężatką, – spytał kobietę?
– Nie, – odpowiedziała, biorąc się za zmywanie naczyń.
– Pewno trudno pani zrozumieć taką męską niezaradność…
– Wiele mnie nauczyła i uodporniła na różne sytuacje w życiu moja praca…
– No tak. Ma pani rację… To bardzo ciężka i odpowiedzialna praca… A proszę mi powiedzieć: znała pani treść listu?
– Nie, nie znałam. Nie mam zwyczaju czytać cudzych listów, – odpowiedziała bez emocji, ale i bez cienia wyrzutu, – Za to historię życia Małgosi znam dobrze. Obie pochodziłyśmy z tej samej wioski… I mogę pana zapewnić: pan był jej jedynym mężczyzną…
„Tylko to nie byłem ja” – pomyślał, zastanawiając się, czy już teraz wypowiedzieć to głośno? Nurtowało go, kto jednak mógł nim być naprawdę? Ktoś z przyjaciół? Znajomych? Z pewnością ktoś, kto znał jego imię, nazwisko i miejscowość, w której mieszka. W treści listu w sumie niewiele jest wskazówek, które pomogłyby rozwikłać trapiący go dylemat. Na jedno, jednak, nie mógł nie zwrócić uwagi: tata Marysi był melomanem, kto wie, może takim samym jak on? I prawdopodobnie to właśnie po nim mała Marysia, jak napisała mama, jest rozkochana w muzyce. „Kim do diaska pan był, szanowny panie NN?”
Konrad spojrzał przez drzwi na siedzącą w pokoju dziewczynkę. Teraz dopiero po pierwszych emocjach mógł się jej przyjrzeć uważniej.
– Śliczna dziewczynka, – rzekł do kobiety kiwając z uznaniem głową.
– To prawda, – odpowiedziała jego rozmówczyni, rozlewając herbatę do świeżo wymytych i wytartych szklanek. – śliczne i dobre dziecko, z gołębim sercem… Czy woli pan mocniejszą, czy słabszą herbatę?
– Mocniejszą, proszę.
– A czy nie wygonią pana z pracy, za nieobecność? – z trwogą w głosie spytała kobieta.
– Wygonią? Kto? – uśmiechnął się Konrad? – już nikt mnie z niczego nie wygoni. Jestem emerytem.
– Rozumiem…
– A na dodatek: samotnym emerytem. Z żoną rozwiodłem się bardzo dawno temu, moja synowa i wnuczek właśnie wyjechali na stałe za granicę, a syn… Syna nie widziałem od lat. Na syna wciąż czekam. Może kiedyś wróci?… – zasępił się i zamyślił.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Przez chwilę oboje zajęci byli robieniem kanapek.
– Możemy już chyba zanieść do pokoju, – przerwał milczenie Konrad, układając na półmisku ostatnie kolorowe sznytki.
Pani Katarzyna spojrzała na zegarek. Przez chwilę jakby ważyła myśli i w końcu powiedziała:
– Panie Konradzie, proszę mi wybaczyć, ale zanim przejdziemy do pokoju, do Marysi, chciałabym wiedzieć, czy pomoże pan w wychowaniu tego nieszczęsnego dziecka? Jeśli nie, to musimy się spieszyć, żeby zdążyć jeszcze kupić bilety na wieczorny autobus i zrobić w sklepie jakieś sprawunki.
Pan Konrad spojrzał na kobietę wnikliwie i po krótkiej chwili wahania spytał:
– A czemu tak musicie się panie spieszyć? Z tego, co zrozumiałem, jest pani na urlopie, szkoła dla dziewczynki zaczyna się od poniedziałku. Proszę się u mnie zatrzymać przynajmniej na kilka dni. Mieszkanie jest duże. Są wolne pokoje. W najmniejszym stopniu nie będziecie się panie tutaj niczym krępować!
– Panie Konradzie, naprawdę, bardzo panu dziękuję, ale nie, nie możemy nadużyć pana gościnności… Przyjechałyśmy, za sprawą…
– Nadużyć?! Pani Kasiu! – nalegam! Białobrzegi – to śliczne miasteczko. Pokażę paniom wielkie stare dęby, które rosną w naszych lasach, zaprowadzę na wspaniały spacer nad Pilicę… a poza tym – mam samochód. Możemy pojechać na wycieczkę do samej Warszawy. Tyle tam różnych koncertów, Może uda nam się zdobyć bilety do Filharmonii, Marysia na pewno będzie zachwycona…
– Naprawdę, stawia mnie pan w kłopotliwej sytuacji…
– Pani Katarzyno. Proszę po prostu się zgodzić. Będziemy wtedy mieli dość czasu, by na spokojnie porozmawiać o przyszłości Marysi… No chyba zależy pani na tym najbardziej?
– Skoro tak pan mówi… – z zamyśleniem odpowiedziała kobieta. – I, naprawdę, nie będziemy dla pana ciężarem? – spytała z rozwagą i ze spokojem w głosie.
– Pani Kasiu!… A kto mi tak pięknie pozmywał naczynia i pomógł przygotować kanapki?… To ja się obawiam, czy nie będę nazbyt wygodnym gospodarzem i nie spocznę na laurach, – odpowiedział z ożywieniem i wesoło.
– No dobrze, panie Konradzie, skoro już tak pan nalega. Ale tylko do weekendu. Z chęcią poznam to ładne miasteczko. Jest, jak już spostrzegłam, trochę większe od naszego, ale i w sumie podobne. A i Warszawę – też chętnie poznam. Bo mimo że mam 33 lata – jeszcze nigdy w Warszawie nie byłam. Marysia, oczywiście, także nie…
Konrad bardzo ucieszył się z decyzji swoich nieoczekiwanych gości. Będzie miał czas, aby na spokojnie zastanowić się nad listem i coś zdecydować. A ponadto, młoda atrakcyjna kobieta i mała dziewczynka ożywią i ubarwią jego monotonną samotność. A muzyczne zacisze, przynajmniej na tych kilka dni będzie musiało ustąpić innemu rodzajowi zacisza: rodzinnemu zaciszu. To jednak wcale nie będzie dla niego – Konrada Kulika – takie bardzo męczące. Wprost przeciwnie.
– 5 –
Po śniadaniu Pan Konrad wsiadł w samochód i pojechał do Grójca. Miał wcześniej umówione spotkanie z tym samym kuśnierzem, który uszył kożuszek dla jego Pawełka. Kilka dni temu postanowił bardzo podobny zamówić dla siebie. „Gdy odwiedzę mego wnusia w Wiedniu – będziemy wyglądali jak dwa jednakie listki ze wspólnego drzewka” – z uśmiechem wówczas zadecydował.
Droga do Grójca jak nigdy dłużyła się. Podczas jazdy intensywnie rozmyślał o nieznajomej Małgosi i obu paniach, którym tymczasowo udzielił gościny. Zastanawiał się, co powinien uczynić? Czy ewentualne ukrycie prawdy i wzięcie na siebie winy (ok! – obowiązku) nieznanego mężczyzny nie byłoby rozwiązaniem i nielogicznym, i tak naprawdę nieuczciwym? Nie mówiąc o tym, czy wychowywania obcego mu dziecka, to nie za duże wyzwanie, dla niego, – emeryta? Jeśli miałoby być tak, jak powątpiewa, to czy nie powinien jak najszybciej poinformować o przemyśleniach panią Kasię i odwieźć obie panie tam, skąd przyjechały?…
Z drugiej strony już od pierwszych chwil ich obecności w jego domu przyłapał się na tym, że wielką dla niego frajdą jest mieć do kogo się odezwać, zjeść z kimś śniadanie, uśmiechnąć się, podjąć wspólną decyzję… „Tak naprawdę, – pomyślał, – jakżeż byłoby miło, gdyby ci niespodziewani goście zostali u mnie na dłużej, dużo dłużej, niż kilka dni. Życie nabrałoby znów rodzinnego blasku i zamkniętą księgę mógłbym otworzyć od nowa…”
Do domu wrócił późnym popołudniem. Nie, nie dlatego, ze wizyta u kuśnierza przeciągnęła się. Tę, w zasadzie, skwitował w parę minut. Po wyjściu z wielką torbą, w której zapakowany był jego kożuch, udał się do pobliskiego parku i jeszcze przez kilka godzin chodził po alejkach i rozważał wszelkie scenariusze. Miotały nim przeciwstawne rozmyślania: powiedzieć? – nie powiedzieć? Przyznać się, że on, to nie on, a tamten to nie wiadomo kto? A może nic nie powiedzieć i grać na zwłokę? „Nie, to dopiero byłoby draństwo!…” Już wydawało mu się, że doszedł sam ze sobą do porozumienia, już nawet ułożył słowa, którymi oznajmi przemyślenia, ale po chwili znów zaczął się zastanawiać, czy tym sposobem przysłuży się dobru małej, niewinnej dziewczynki „o gołębim sercu”, czy tylko dobije ją kolejnymi troskami?…
„Chyba dziwnie tu tak wyglądam z tą moją wielką torbą, – po kolejnych wewnętrznych rozterkach w końcu spostrzegł, – Ludzie chyba mi się już przyglądają. Trzeba wracać do domu”. I poszedł na parking, wsiadł do samochodu, a trzaskając drzwiami rozbrajająco skonstatował: „nic nie ustaliłem…”
*
Tymczasem pod jego nieobecność pani Kasia i mała Marysia zdążyły odświeżyć i doprowadzić do przysłowiowego „błysku” prawie całe mieszkanie. Prawie – gdyż nie ośmieliły się wkroczyć do sypialni.
Po wejściu do domu, już na progu poczuł pyszny zapach (na wędzonce) ukraińskiego barszczu. Pani Katarzyna stała przy płycie kuchennej i właśnie smażyła kotlety. Dym znad patelni unosił się i opływał jej z lekka rozwichrzone włosy. Świeże kartofelki – odsączone, okraszone słoninką i posiekanym zielonym koperkiem apetycznie parowały z garnka.
– Zaraz będzie obiad, panie Konradzie, – wesoło powiedziała, – kotlety już prawie gotowe. Woli pan cielęce, czy może rybne?
– Ale przecież w mojej lodówce po śniadaniu zostało już chyba tylko światełko? – ze zdziwieniem zauważył gospodarz.
– A od czego są sklepy, panie Konradzie? – i uśmiechnęła się do niego z sympatią.
– Ach, wszystko jedno! I te i te pysznie pachną…
*
Po obiedzie przyszła pora na chwile relaksu.
– A może chcecie panie posurfować po Internecie? Proszę, nie krępujcie się, mój laptop i PC są do waszej dyspozycji… – ze szczerą ofiarnością zaproponował.
– Ale… Marysia… to znaczy… Marysia i ja… – zaczęła się jąkać, – no… my nie umiemy się posługiwać komputerem. U nas w miasteczku nie ma nawet Internetu, – ze wstydem powiedziała.
– Naprawdę?! – ze zdumieniem dopytał.
– To znaczy, może jest, w bibliotece miejskiej, ale i tak nikt z niego nie korzysta. Ludzie u nas nie obyci z nowinkami…
– Rozumiem… No to nic. A może chcecie panie posłuchać muzyki? Mam tutaj całą kolekcję płytek, – pochwalił się wskazując na przyścienną biblioteczkę, – Na pewno coś miłego się dla nas znajdzie.
– Z chęcią… Panie Konradzie. Bardzo lubimy muzykę… i najlepiej klasyczną.
– Klasyczną? – doskonale! A może być Szubert?
– O, tak! Marysia bardzo lubi Szuberta, prawda Marysiu?
– Tak. – Wreszcie odezwała się dziewczynka. – Moja mamusia też lubiła Szuberta. – cienkim głosikiem wyszeptała.
– A co byś chciała Szuberta, kochanie? – spytał ją pan Konrad. – Może być Serenada?
– Tak, proszę pana.
I gdy już sięgał do półki po płytę, kątem oka zobaczył, jak pani Kasia pochyla się nad dziewczynką i o czymś rozmawiają
– Panie Konradzie, – przerwała mu…
– Tak?
– Bo może chciałby pan posłuchać Marysi? W pokoju jest pianino, nawet chyba niedawno strojone… Gdy był pan w Grójcu, Marysia je wypróbowała…
– Oj, oczywiście! Przecież Twoja mamusia pisała, że grasz na pianinie, chętnie posłucham, – dopiero teraz sobie przypomniał o tym drobnym szczególe z listu. – Marysiu, zagraj więc nam coś, co najbardziej lubisz, kochanie… dobrze?
– Dziewczynka posłusznie wstała z krzesła, podeszła do pianina, dygnęła grzecznie, siadła na taborecie. Przez chwile małe rączki układały się, jakby dopasowując do klawiatury, ale już po króciutkiej pauzie ze starego poniemieckiego instrumentu rozległy się słodkie, jakże znane i bliskie sercu pana Konrada dźwięki: „Ave Marii” Franciszka Szuberta. Dziewczynka grała -jednocześnie śpiewając. I nawet nie wie, czy to za sprawą jej delikatnego, ujmującego serce dziewczęcego głosiku, czy może za sprawą zwinnych, dziecięcych małych rączek z gracją pląsających po klawiaturze, dość powiedzieć, że już po kilku sekundach oczy pana Konrada zabłyszczały dawno niebywałym u nich blaskiem.
Po ostatnim akordzie w pokoju zapanowała długa cisza… Dziewczynka nieco speszona wstała od pianina i nie wiedząc, co dalej czynić z pokorą wróciła na swe krzesło.
– Dziecko drogie… – odezwał się w końcu gospodarz, – nie wiem, jak niebiańsko śpiewają w niebie prawdziwe aniołki, wiem za to, że taki jeden, malutki, w przebraniu małej dziewczynki przybył dziś do mego domu i zaśpiewał, i zagrał… To było przepiękne, – i pan Konrad podszedł do dziewczynki i czule pocałował ją w czoło. – Dziękuje ci, mój kochany aniołku. Bardzo, bardzo mnie wzruszyłaś… Zagrasz coś jeszcze dla mnie?
– Tak. Mogę zagrać.
I dziewczynka znów siadła przy pianinie, ale tym razem, zanim rozłożyła rączki krótko i szybko zapowiedziała:
– Ludwig van Beethoven. „Dla Elizy”.
Pan Konrad z podziwem pokręcił głową… Po czym spuścił ją w stronę kolan, zakrył twarz dłońmi i przez cały utwór w skupieniu słuchał. Tym razem po skończonej grze żywiołowo i z aplauzem zawołał:
– Brawo!… Mój mały aniołku! Ty wcale nie jesteś małą dziewczynką, ty jesteś wielką królową, która zawojowała serce swego starego pazia.
Marysia nie odpowiedziała nic, tylko jej bladziutkie policzki nieco jakby spąsowiały.
– Panie Konradzie, – spytała Kasia, – a pan też chyba grywa na pianinie, prawda?
– Nie, pani Kasiu… Nigdy nie było mi dane nawet próbować grać jednym palcem. Tak się w życiu ułożyło…
I po raz pierwszy, jak ze sobą rozmawiali odniósł wrażenie, że jego wypowiedzią poczuła się jakby zaskoczona…
– 6 –
Późnym wieczorem, po lekkiej i krótkiej kolacji mała Marysia wyglądała na trochę zmęczoną. Wydarzenia całego dnia, a wcześniej – jeszcze nocna podróż autobusem na pewno dołożyły swoje. Pan Konrad z panią Kasią posłali dla dziewczynki łóżko i zaraz po przygotowanej kąpieli (pan Konrad zadbał, aby było całe mnóstwo bąbelków) pani Katarzyna odprowadziła ją do sypialni.
Po chwili młoda kobieta wróciła, zamknęła starannie pokój i na powrót przysiadła się do stołu.
– Może napijemy się jeszcze herbaty? – zaproponowała.
– Z chęcią, ale ja zaparzę. Na dzisiaj to aż za dużo się paniami nawysługiwałem.
Rozmawiali do późnej nocy. Pana Konrada interesowało, jak wyglądało życie Małgosi Chalimoniuk, czym się zajmowała… A jego rozmówczynię – dzisiejszy żywot właśnie co odnalezionego biologicznego ojca Marysi.
– Naprawdę, tak się cieszę, ze odnalazłyśmy pana! – z rozluźnieniem podsumowała.
Nastała krótka cisza, podczas której pan Konrad po raz kolejny bił się w myślach, czy nie nadszedł oto najwłaściwszy moment, aby wyjawić przed swoją rozmówczynią całą prawdę. Bo to, że wcześniej, czy później będzie musiał tak uczynić – od początku było dla niego jasnym.
– Proszę mi powiedzieć, pani Kasiu, czy ona ma wiedzę, kto jest jej ojcem? – zapytał w końcu, przygotowując grunt pod najważniejszą zaraz wypowiedź.
– Małgosia nigdy nic Marysi o nim jej nie mówiła. Ja też nie, – odpowiedziała Kasia.
– Droga pani Katarzyno… – zaczął powoli kolejne zdanie, ale już w trakcie pierwszych słów poczuł, że to jeszcze nie ta chwila. – Pani Kasiu… gdy dziś rano stanęła pani przede mną na progu mieszkania, wydało mi się, że dostrzegłem w pani oczach drobne zaskoczenie… Nie mylę się?
Usłyszawszy pytanie, przez chwilę się zastanowiła…
– …Może trochę tak. Wyobrażałam sobie pana nieco inaczej…
– To znaczy?
– Może trochę młodszego?
– Młodszego? A dlaczego młodszego, tak już staro wyglądam? – i puścił do niej filuternie oko.
– Nie, nie, to nie to, – i uśmiechnęła się w odpowiedzi z sympatią i szczerze. – Po prostu… Małgosia nigdy mi nie wspomniała, że był pan jednak od niej starszy, stąd może to poranne zawahanie.
– A jednak!
– Ale gdy przyjrzałam się panu uważniej, gdy porównałam pana kształt czoła, a nawet to charakterystyczne przygarbienie ramion do sylwetki Marysi – od razu było dla mnie pewne, że pan – to właśnie pan, którego szukamy!
– Hmm… Czyli jest pani pewna, że znalazła tego, kogo szukała?
– Gdybym nie była, nie zostalibyśmy tutaj ani sekundy dłużej…
– A proszę powiedzieć… a za kogo Marysia mnie uważa?
– Tylko za znajomego swej mamy.
Te słowa trochę ubodły Konrada. Widząc to (a może raczej odczuwszy podświadomie) zaczęła mu znów opowiadać o Małgosi, o jej miłości zapisanej do ostatniego dnia do… niemal obcego człowieka. Pan Konrad słuchał i głośno rozmyślał:
– Czymże mógł zaskarbić serce niewinnej, uczciwej kobiety ten nieznany jej podlec?
– Prawdziwa miłość nigdy nie pyta skąd przychodzisz? kim jesteś?… – odpowiedziała mu słowami wieszcza.
Potem rozmowa zeszła na planowanie dalszego jej losu.
– O umieszczeniu Marysi w jakimś bardzo dobrym domu dziecka porozmawiam z właściwymi ludźmi. – Zapewnił pan Konrad. – Znajdzie się dla niej coś ekstra. Moja w tym głowa…
– Tylko… proszę ją odwiedzać. – Poprosiła kobieta. – Ja rozumiem, ze nie może się pan przymuszać na siłę… Ale Marysia to taka wrażliwa dziewczynka, mądra i bardzo ufna… ale i bardzo postrzegawcza. – zaraz szybko podkreśliła.
– Wszystko będzie dobrze, proszę się nie niepokoić! – obiecywał Konrad podziwiając szlachetne, młodzieńcze piękno twarzy młodej kobiety, jeszcze bardziej naznaczone szlachetnością, gdy w wyciszeniu wsłuchiwała się w jego słowa. „Ach! Gdybym był tak ze dwadzieścia lat młodszy… – i pofolgował sobie w myślach…”
– W tym kraju tylko na naszym Podlasiu wciąż ostała się oaza czystych, obyczajnych dziewcząt, niezepsutych cywilizacją przez ludzi niegrzecznych, aroganckich, samolubnych, obojętnych na los sąsiada… – powiedziała z troską.
– Pewno ma pani rację…
Mógł z nią jeszcze nadal dyskutować, ale skoro podjął decyzję, że z wyjawieniem prawdy wstrzyma się co najmniej do jutra – nie chcąc nadmiernie przedłużać „nieproduktywnej” rozmowy zaproponował:
– Chodźmy może już spać, pani Ksiu. Pościel i przykrycie, znajdzie pani w narożnej szafce. Ja będę nocował tutaj – w salonie. Dobrej nocy, pani Katarzyno…
– Dobranoc, panu!
– 7 –
To wcale nie była dla niego dobra noc. Tak właściwie – to w ogóle nie potrafił zasnąć. Słowa o tym, że wydał jej się starszy, niż sądziła, jak drzazga bodły jego analityczny rozum i nie dawały spokoju. Przewracał się z boku na bok, a w jego głowie kłębiła się istna gonitwa myśli. Usiadł na tapczanie, błędnym wzrokiem zaczął się wpatrywać w atrament bezksiężycowej za oknem nocy. Trwało tak kilka minut. Nagle… coś nim wstrząsnęło. Zupełnie jakby rażony gromem zerwał się na równe nogi, podbiegł do biurka, na którym spoczywała rozdarta koperta z „dzisiejszym” listem. Wyjął go pospiesznie, zapalił światło, zaczął nerwowo czytać, od początku do końca i jeszcze raz… „No właśnie, – burknął pod nosem do siebie”. Potem znów podbiegł, tym razem do biblioteczki, rozrzucił na podłogę zawartość pudełek z pocztówkami, wertował jedną za drugą, co chwila przeczytane wyrzucając przez ramię za siebie…”Tak! Mam ją!” – w pewnym momencie niemal na cały głos krzyknął. – A jednak!” Chwycił za sznur rozłożonego w pobliżu laptopa, przyciągnął go do siebie, nerwowo wstukiwał kolejne komendy…
– Taaak! – na końcu tryumfalnie wymamrotał… – wszystko jasne!
Ponownie siadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach. Elektroniczny zegar na ścianie wskazywał trzecią trzydzieści…
*
Tej nocy wiedział, że już nie zaśnie nawet na chwilę. Dlatego wstał, ubrał się i już do świtu przesiedział przy laptopie metodycznie sprawdzając prawidłowość objawienia. Świadomość poznanej prawdy ekscytowała go, jak jakaś tajemnicza komnata odkryta nieprzypadkowo przez poszukiwacza skarbów. Oczywiste było tylko jedno: jak to dobrze, że poszukując ojca Marysi – jej świętej pamięci mama posługiwała się jego imieniem!
Gdy pani Katarzyna wychodząc z sypialni ujrzała gospodarza już siedzącego przy stole i pogrążonego „w pracy”, zmartwiła się sądząc, że przespała porę przygotowywania śniadania.
– Pani Kasiu… – odezwał się do niej Konrad, – proszę usiąść. Mam pani coś ważnego do przekazania.
– Co się stało?, – spytała z trwogą.
– Droga pani Kasiu… wiem kto jest ojcem Marysi…
– Jak to, kto? – nic nie rozumiem…
– Pani Kasiu… proszę sobie dobrze przypomnieć, proszę sobie bardzo dobrze przypomnieć, jakiego imienia używała świętej pamięci Małgosia opowiadając o ojcu Marysi?
– No, przecież.. Konrad. Konrad Kulik… nic nie rozumiem, proszę pana.
– Zaraz pani zrozumie. – Wziął z biurka list i wręczając jej powiedział: – proszę głośno przeczytać ostatnie zdanie!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem może nawet i z bojaźnią, ale z powrotem przesunęła wzrok na kartkę papieru i posłusznie przeczytała:
– Żegnaj, drogi Radku. Zawsze pamiętająca o panu – Małgosia Chalimoniuk. – Przeczytałam, – rozbrajająco stwierdziła, – i nadal nic nie rozumiem.
– Jakiego użyła imienia!!?
– No, przecież Radek… Zresztą, często tak o panu mawiała.
– No właśnie… Radek! Pani Władysławo, Radek! nie Konrad! – wykrzyknął niemal z furią.
– Przecież to normalne zdrobnienie… Konrad-Konradek-Radek, – zaczęła tłumaczyć, – Panie Konradzie… prawda?
– Nie, proszę pani, wcale nie normalne, i wcale nieprawda! To przede wszystkim zdrobnienie od imienia Radosław… Tak ma na imię, zresztą, mój syn… Ludzie często mylą te imiona, gdy padają w zdrobnieniu. Z panią Małgosią musiało być nie inaczej…
– Chce pan powiedzieć… – i wielkimi oczami spojrzała na Konrada.
– Tak! To właśnie chcę powiedzieć…
Katarzyna usiadła z wrażenia na krześle. Nie wiedziała co ma teraz zrobić… Spojrzała pytającymi oczyma na gospodarza.
– Gdy wspomniała pani o moim wieku – już coś mnie tknęło. Gdy przypomniałem sobie pani zdziwienie, że nigdy nie grywałem na pianinie – moje podejrzenia zaczęły nabierać treści… Bo muszę pani powiedzieć, syn mój Radosław, jakkolwiek z wykształcenia geolog – przez wiele lat pobierał naukę gry na fortepianie i nawet do ostatnich chwil ważył decyzję: kształcić się w tym kierunku zawodowo, czy nie?… Krótko mówiąc – świetnie grał na pianinie, i wobec dziewcząt chętnie się wirtuozerią popisywał…
– To się chyba zgadza! – ze zdziwieniem szepnęła. – Małgosia… pamiętam… jak opowiadała, że podczas spaceru z Radkiem żałował, iż nie ma w muszli koncertowej fortepianu, bo z chęcią zagrałby dla niej bodajże, jakąś… jakieś tam impromptu(?) Szuberta?…
– Zgadza się, zgadza… Radek podobnie jak jego matka bardzo kochał twórczość tego kompozytora….
– …i jak jego… córka Marysia?!.
Zapadło krótkie milczenie.
– Chce może się pani dowiedzieć, jak dociekłem do tego, że jej ojcem jest mój syn?
– Tak, proszę…
– Oto jest kartka imieninowa, którą dostałem od syna przed dziesięciu laty… proszę się jej dokładnie przyjrzeć.
Wzięła wręczoną jej kartkę, przedstawiającą wazon z bukietem róż z wielkim niebieskim napisem „W dniu imienin…”, obróciła, przeczytała tuzinkową formułkę, jaką się zwykle pisuje na podobne okazje…, odczytała ze znaczka nawet datę: pierwszy sierpnia i niewiele rozumiejąc pytająco spojrzała na pana Konrada.
– Czy zwróciła pani uwagę na… fakt – słabo czytelny, ale jednak podpis „Radek”?
– Staram się nie czytywać cudzych listów, ale skoro mnie pan poprosił przeczytałam… I imię pana Radka też wyczytałam… i co z tego ma wynikać?
– I nawet odczytała pani datę, ze stempla. A czy miejscowość też?
Ponownie wytężyła wzrok skupiając się na pieczątce.
– K… Kraśnik?!
– Dokładnie, tak! Tego dnia, pierwszego sierpnia syn udał się do Kraśnika… I ja początkowo zastanawiałem się, po co? Ale z pomocą przyszedł Internet. Tam, w Kraśniku, znajdowało się amerykańskie biuro poszukiwań gazu ziemnego dla rejonu południowo-wschodniej Polski. Z tym biurem, dziesięć lat temu, współpracował mój syn. Jak zresztą sprawdziłem, firma z tego Biura jeden z odwiertów miała, no niech pani zgadnie, w pobliżu jakiego miasteczka?
– Dobrzyniewa Dużego??
– Bingo!
Kobieta zaniemówiła. Cały czas stała nieruchomo i z wystraszonymi oczyma spoglądała na gospodarza.
– Panie Konradzie, i …i co teraz będzie? – otumaniona nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, o co spytać…
– Co będzie?… Będzie święto! – z humorem podsumował, – zaraz powie pani Marysi, że znalazła jej prawdziwego dziadziusia!
– Panie Konradzie…Taka jestem szczęśliwa…
– Pani Kasieńko! Proszę pozwolić mi siebie ucałować!
– 8 –
– Pawełek?
– Tak, to ja dziadku! O jak fajnie, że dzwonisz.
– Stęskniłem się za tobą , mój szkrabku. U was wszystko w porządku?
– Tak w porzo. Wszystko. A czy wiesz, dziadku, że poznałem tu klawego kolegę, który potrafi grać w kosza? Powiedział, że mnie też nauczy.
– To dobrze, Pawełku. Ale gry na skrzypeczkasz nie zaniedbasz?
– No co ty, dziadku? Po tym, jak odnalazła się moja siostrzyczka już nie mogę się doczekać, kiedy razem zagramy.
– Mądry z ciebie chłopak…
– A… dziadku!
– Tak?
– A fajna jest? Bo wiesz, ja tu koledze powiedziałem, że nie pozwolę, aby się z nią całował. Ona będzie tylko moją siostrzyczka i nikomu jej nie dam. Niech sobie inne całuje.
– Masz rację Pawełku. My, prawdziwi mężczyźni musimy ze sobą trzymać… A dasz mi jeszcze mamusię?
– Już!
– Dzień dobry, tato.
– Witaj Córciu… Chciałem ci tylko powiedzieć, że udało się odnaleźć Radka… Tak jak myślałem – wciąż mieszka na Alasce. Ożenił się kilka lat temu, ale wciąż nie mają dzieci. Bardzo się ucieszył dowiadując o Marysi…
– No to dobrze… niech mu się wszystko ułoży najlepiej. Pozdrów go ode mnie.
– Oczywiście, pozdrowię. Ach… i jeszcze tylko jedno.
– Tak?
– W najbliższe święta zamierzam się ożenić! Moja wybranka ma na imię Kasia!