Ocean nie był spokojny. Ogromne fale z czapami białej piany, przewalające się jedna za drugą, z hukiem wdzierały się w głąb zatoki zalewając wybrzeże tropikalnej wyspy. Niebo po sam horyzont pokryte było szarym welonem. Wysokie palmy rosnące na dzikim wybrzeżu, uginały się pod podmuchami wiatru (czasem osiągającego siłę szkwału), miotały się we wszystkich kierunkach, gorączkowo wymachiwały swymi wąskimi, długimi, ciemnozielonymi liśćmi. Z boku mogłoby się zdawać – palmom podoba się pogoda i w taki właśnie sposób witają się z nią na ich wyspie.
Robinson, długo i z uwagą wpatrywał się w kłębiący ocean z nadzieją ujrzenia wśród szalejącego żywiołu – zagubionej beczułki rumu, być może zmytej przez fale z pokładu jakiegoś handlowego statku. Ale niestety… Pożądanego obiektu westchnień w zasięgu jego wzroku nie było widać nigdzie. Wielka jego nadzieja, na dziś, nadal była li tylko niespełnionym marzeniem. Oblizując spiechrzniałe wargi i głęboko westchnąwszy ze smutku, dręczony myślami o znów niewypitej szklaneczce rumu, Robinson przestał spoglądać na szalejące wody i powoli oddalił się w głąb dzikiej wyspy, by rychło być byle tylko z dala od coraz silniej wkurzającego go oceanu.
Rano, wypiwszy pół skorupy sfermentowanego kokosowego mleka i zapaliwszy mocne cygaro z wysuszonych liści papai, całkiem „podchmielony” Robinson wrócił na brzeg. Po nocnej, szalejącej burzy, znów zapałał nadzieją, że wody oceanu zmiłują się nad nim i wyrzucą na plażę trunek o przewybornej jakości. Przecież ta kokosowa breja, którą pijał, była już całkiem mu obrzydła i napawała usta okropnym obrzydzeniem. Czując jej wstrętny posmak i uśmiercającą w gardle gorycz papajowego cygara, Robinson w końcu powrócił na wczorajsze miejsce by znów z pokorą i nadzieją obserwować ocean. Gdy tylko co wygramolił się z gąszczu tropikalnych krzewów i gdy wśród krzyku papug wzburzonych trzaskiem łamiących się gałązek, stanął na białym piasku plaży, zobaczył, że jego modlitwa została prawdopodobnie wysłuchana.
Oto po prawej stronie nabrzeża widniała skrzynia z ciężkiego, niezatapialnego tworzywa. Robinson pobiegł do niej – i natychmiast zamaszystym szurnięciem zgarnął z wieka glony i wodorosty i dysząc z podniecenia odryglował skobel. Otworzywszy pokrywę ujrzał na dole coś prostokątnego, jakby szczelnie opakowane zawiniątko w nieprzemakalny celofan. Opróżniwszy skrzynię Robinson całą jej zawartość przeniósł do swego szałasu, żeby na spokojnie zbadać znalezisko.
Zażywszy sporą dawkę alkoholu własnej roboty (ważony, oczywiście, z soku kokosowego) i dusząc dla zabicia smaku cygaro – Robinson starannie rozłożył celofan. Wewnątrz było coś prostokątnego z klapką. Robinson podniósł wieko i na ekranie laptopa, a był to notebook Sony-Vaio, zaświeciło się logo Windows.
Robinson ponaciskał losowo kilka przycisków i na ekranie pojawiły się fotki i napisy. „Kurier Szafarski” – przeczytał jeden z nich. „Ech! – Tu na wyspie do niczego mi się nie nada!” Niespecjalnie nim zainteresowawszy Robinson zaczął czytać dalej. Jego uwagę przyciągnął artykuł o zdrowym i sportowym stylu życia. Przeczytał go kilka razy, ostrożnie, linijka po linijce. Naczytawszy do syta Robinson w oszołomieniu wyprostował plecy, oparł o ściankę szałasu. Nigdy nawet nie przypuszczał, jak szkodliwy bywa alkohol i palenie. Okazuje się, że używki nie są tak dobrodziejne, jak dotąd mu się zdawało.
Jeszcze posiedziawszy tak trochę w oniemieniu, Robinson zobowiązał się przed samym sobą do jedynie słusznego, jedynego postanowienia. Wyszedłszy na ulicę rozwiał w gorącu miejskich asfaltów wszystkie wysuszone liście papai, których używał do palenia. Wylał również z pancerza żółwia, którego służył mu za kanister, sfermentowany sok kokosowy, ewidentnie zaciągający gnojowicą. Od tego dnia zadecydował nigdy nie pić alkoholu i nie palić. Zamiast tego, będzie codziennie używać sportu, a po kokosy i banany sięgać tylko i wyłącznie wtedy, gdy postanowi powspinać się na wysokie palmy. Na przykład na tę, ktora stoi na rondzie w Warszawie. Jakby podkreślając słuszność swojej decyzji, słońce wreszcie uwolniło się z okowów chmur i zaświeciło bardzo jasnym światłem, zapewne takim, jakim może świecić tylko w tropikach.
Pod wieczór, Robinson, uwolniony od zaszłości, ponownie usiadł przy laptopie. Zdecydował się napisać poważny artykuł. Powoli, nie spiesząc się muskał przyciski klawiatury i na ekranie pojawił się pierwszy wiersz jego arcydzieła:
„Ocean nie był spokojny. Ogromne fale z czapami białej piany, przewalające się jedna za drugą, z hukiem wdzierały się w głąb zatoki zalewając dzikie wybrzeże tropikalnej wyspy…”
*
– Hej, Jasiu! Co ty tam tak ciągle piszesz i piszesz? – Zwróciła się do Janka jego połowica Natalka. – Coraz mniej masz dla mnie czasu… i tylko ten twój komputer i komputer!
– Nie przeszkadzaj, Natko. To będzie kolejne netowisko. Może nawet nie tylko o nas samych?
Powrót do Perpetuum