Ujrzałem cię w szarym ulicznym tłumie. Twoja twarz jaśniała czarującym, ciepłym uśmiechem. Zmieniłem kurs, zapomniałam o mych planach, ruszyłem za tobą. Nie patrzyłem na drogę, podziwiałem kobiecość twych kształtów okrytą cienką, jedwabistą, atramentową tkaniną i gładkie, sprawne ruchy twego ciała pod delikatnym wdziankiem.
Szliśmy przez tętniące życiem ulice miasta. Przeszliśmy.
Chodziliśmy po zielonym polu, po jedwabistej trawie, przeszliśmy, poszliśmy dalej.
Szliśmy po zacienionym lesie, wypełnionym chłodnym orzeźwiającym powietrzem, wyszliśmy z lasu. Dotarliśmy do morskiej plaży.
– Od kiedy mamy morze w naszym mieście? – zastanowiłem się w zamyśleniu.
Zza horyzontu wschodził ogromny buro-seledynowy księżyc. Zapadał wieczór oblekając cały nieboskłon żółtym, przezroczystym zmierzchem. Od krawędzi horyzontu po ciemniejące zielono-fioletowe morze ciągnęła się unosząc miarowo na falach złocista ścieżka. Zdjęłaś buty, stanęłaś na niej, poszłaś po tej ścieżce. Ja także pospiesznie zrzuciłem obuwie nie zapominając zdjąć skarpetek… Ale wejść w wodę?…Ale iść po wodzie?…
Nogi moje zagłębiły się w chłodnawej topieli… Odwróciłaś się, podałaś mi rękę.
Dziwne to było, iść po wodzie, ale szedłem za tobą.
Sukienka twoja ześliznęła się po udach do stóp i twe ciało powlekło się księżycowym blaskiem. Niezdarnie, nieporadnie wysługując się wolną ręką pospiesznie oswobodziłem się od odzieży i ja…
Szliśmy po księżycowej ścieżce, już ciepłej, delikatnie uginającej się pod naszymi stopami. I doszliśmy do skraju… Przed nami roztaczała się głębia. Nie bałaś się zrobić w nią krok jako pierwsza. Pociągnęłaś mnie za sobą…
Pod naszymi stopami błyszczały galaktyki gwiazd. Stąpaliśmy po nich i wznosiliśmy się wyżej i wyżej… A wokół już tylko kosmos i gwiazdy… Ogarnął nami zachwyt ogromem wszechświata i rozkoszna wzajemna bliskość w międzygwiezdnej przestrzeni. Objęłaś mnie. Polecieliśmy…
*
– Jak słodko – powiedziałaś, gdy wróciliśmy na ziemię i otworzyłaś oczy. Spojrzałem w nie: bezgranicznie głębokie, jak ocean, błękitne, jak niebo…