Nocą, pod oknami domu numer pięć, nagle „rozśpiewał się” saksofon. To podwórkowy grajek improwizował bluesa.
Bardzo piękny blues obudził mieszkańców. Z okien i balkonów zwiesiły się ciekawe główki panienek, babć, a nawet mężatek.
– Ach! Jak uroczo! – rozckliwiały się westchnienia nad falującą żółcią ulicznych lamp i czarującym solo saksofonu.
Nawet pyzaty księżyc wstrzymał odwieczny po niebie bieg i słodko się zasłuchał.
Tylko zazdrosnemu mężowi Gieni Kowalskiej z szóstego piętra nie podobała się muzyka, a już szczególnie fakt, że jego żona, pulchna blondynka pochyla się na ulicę w ledwie pół-przezroczystym szlafroczku.
– Wracaj do łóżka… – powiedział jej kilka razy, ale Gienia go nie słuchała.
Mąż się rozgniewał. Chwycił żone za jej blade smukłe nogi i przerzucił przez poręcz balkonu.
Biała gigantyczna „ptica” trzepocząc nylonowym szlafroczkiem leciała obok znajdujących się poniżej okien i wylądowała na saksofoniście, wyciągającego właśnie niesamowite ostatnie „la”…
Muzyka umilkła. Nastąpiła cisza. Okna pozamykały się. Śliczne główki zniknęły z balkonów. Księżyc wznowił swój bieg i ponury schował się za chmury. Pokropywał deszcz.