Wielisława

Rozdział 17

Cios za ciosem. Jakby gorącym batem po skórze. Jakby zatrutymi strzałami prosto w serce. Cios za ciosem, jednego tylko roku. Co takiego zrobiła nie tak, by dostać od losu tyle kar? Gdzie jest prawo do sprawiedliwości, gdy go potrzebujemy? Jak teraz ma wytłumaczyć samej sobie, że poprzedniej Wielisławy nie ma i więcej nie będzie?… Umarła razem z ostatnim człowiekiem, który jakoś tam trzymał, ale mocno trzymał w ryzach cały ten cholerny świat! Umarła i zniknęła z powierzchni Ziemi śladem Joanny – tej samej dziewczyny, która rok wcześniej wyciągnęła ją ze szponów depresji, wyzwoliła od mrocznych wspomnień i zabrała na drugi koniec miasta do mieszkania swego nowego męża. Znamienne: nawet nie prosiła go o zgodę, po prostu rzekła: „od teraz będzie mieszkać z nami”. Dla Wielisławy wtedy, w jej życiu, wszystko było obojętne: gdzie mieszkać? Z kim mieszkać? Jakim oddychać powietrzem? I w ogóle, po co oddychać?…

Wspomnienia uciskały głowę, jak betonowa opaska. Wspinała się po schodach Centralnego Szpitala na trzecie piętro i myślała, czy można być bardziej nieszczęśliwszą, niż teraz? Jak to możliwe, aby czuć jednocześnie przygwożdżenie emocjami i być kompletnie z nich wypaloną? Ale w tej chwili, pamięć znów poratowała ją kolejnym obrazkiem: oto ona, Wielisława, stoi w milczeniu naprzeciwko okna w małej, przytulnej kuchence, a od strony pleców obejmuje ją Joanna i coś szepcze, starając się wzbudzić w przyjaciółce zapomnianą chęć do życia. Gdyby nie ona, wątpliwe, czy Wielisława kiedykolwiek byłaby w stanie wrócić do tej ponurej rzeczywistości. Przecież to właśnie Joanna stała się jej kotwicą, kręgiem bezpieczeństwa. To Joanna robiła wszystko, co tylko możliwe, aby zapełnić sobą całą jej przestrzeń. Po śmierci rodziców Wielisława doświadczała identycznych, wzajemnie wykluczających się uczuć. Teraz zdeponowane emocje wybuchały od wewnątrz, wyswobadzając się z otwartej puszki Pandory. Puszki – znajdującej się gdzieś w głębi serca. Siła wybuchów siała niesamowite spustoszenie. Ból zmieszany z goryczą – czyli pustka… Trwoga spleciona ze smutkiem – i ponownie pustka… Smutek graniczący z nienawiścią – i znów śladem bólu przychodzi znajoma już pustka…

Pozostawiwszy za sobą schody Szpitala Bielańskiego – stanęła u drzwi korytarza, wzdrygnęła ramionami, wytarła załzawione oczy. Każdy kolejny stawiany krok był trudniejszy od poprzedniego. Z każdym nowym krokiem przybliżała się świadomość tego, co się stało i, w rezultacie, jej rozum rozpaczliwie żądał, aby się wycofać. Uciec. Ukryć. Rozpłynąć w tłumie. Do dzisiejszego dnia uważała się za silną, gotową do stawiania czoła wszelkim trudnościom, ale… o powtórzeniu znanego scenariusza nikt jej przecież nie mówił! Nikt i nigdy nie powiedziałby, że przyjdzie jej iść po szpitalnym korytarzu i doskonale zdawać sobie sprawę, że na końcu takiej drogi czekać ją będzie następne, definitywne uderzenie. Celne, bolesne, perfidne. Powinno przebić klatkę piersiową, złamać żebra, zabrać resztki serca i uśmiechając się, odparować do czerstwego powietrza, naprutego odorem medykamentów i w ogóle. Niestety, nieważne jak by i nie próbowała uchylać się od siepacza – nic nie uratuje jej od koszmarów uderzenia.

– Och, jesteś, dziewczynko moja, – Pani Skórowska wstała z krzesła, podeszła do Wielisławy i mocno ją przytuliła. Znacznie posunęła się w wieku, za te ostatnie pół roku gdy widziały się podczas jej ostatniej wizyty u córki. Pod oczami zalegały fioletowe cienie, zmarszczki pajęczyną oplatały twarz, a słona zasłona od łez zachmurzyła i tak bez tego obumarły wzrok. – Nie sądziłam, że przyjdziesz tak szybko. Tyle czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, i ot, co za przyczyna dała powód do ponownego zobaczenia się…

Wielisława mocno splotła za nią ręce i utknęła w jej ramieniu, okrytym wełnianym szalem. Pani Adela była tego samego wzrostu, co ona, a jej rozpuszczone brązowe włosy pachniały lawendowym szamponem. Kobieta praktycznie nie płakała, a tylko pociągała nosem wtórując głośnym napadom szlochów Wielisławy, które stłumionym pogłosem roznosiły się po całym pomieszczeniu. Brakło jej sił, na udawanie bycia odważną. Dziś może być i słabą, i bezbronną. I taką jest.

– To niesprawiedliwe, proszę pani… To niesprawiedliwe! Dlaczego znowu wszystko się powtarza? – Głos Wielisławy był drżący i słowa tonęły we łzach. Nie mogła oderwać głowy od jej ramienia i ledwo stała na uginających się nogach. Podparcie dla cierpiącej matki – w jej wykonaniu nie było najlepszym rozwiązaniem. – Tylko nie Joasia, tylko nie ona… Ja przecież nie będę mogła bez niej żyć!

– Będziesz… Będziemy mogły, Wiko. Musimy żyć, – pogładziła ją po włosach, odsunęła się i wytarła swymi dłońmi jej mokre policzki. Jej wargi drżały, a oczy ponownie były pełne łez. – Musimy być silne, pomimo słabości i modlić się za zdrowie dzieciątka, które starają się uratować najlepsi chirurdzy szpitala. To dziewczynka, możesz sobie wyobrazić? Myślę, że na pewno jest bardzo podobna do Joasi…

Kobieta odwróciła się do niej plecami, przykryła rękoma zapłakaną twarz i po chwili zrobiła dwa kroki i znów zagłębiła się w fotelu. Wielisława usiadła obok niej i objęła ją za ramiona, starając się uspokoić skręcony w wiązki żołądek i zapobiec niepokojącym i bolesnym nudnościom. Łzy w milczeniu układały sobie ścieżkę na jej policzkach, a ona co jakiś czas wycierała je rękawem płaszcza. W piersi nieprzerwanie skręcał się wir rozrywający setki głowic nuklearnych, a gardło paliło od napięcia. Trzeba by przynajmniej spróbować wziąć się w garść. Jeśli ona czuje się tak parszywie, jakże parszywy musi być w tych chwilach stan matki?

– Nie mogę uwierzyć, że nie zapięła pasów. Piotra tylko one uratowały… – kontynuowała szlochanie pani Skórowska, ale teraz zabrała ręce z twarzy i odwrócił się do Wielisławy. – Ona zawsze przestrzegała zasad, Wiko, i zawsze zmuszała, aby tak czynili i inni. Jak to się stało, że akurat w momencie wypadku jej pas nie był zapięty? Jak mogła na to pozwolić?

– Piotr na pewno opowie nam wszystko, gdy tylko będzie taka możliwość…

– Wiesz, bo teraz, modlę się nie tylko za Piotra i za wnuczkę, – Pani Skórowska patrzyła gdzieś przed siebie, w jeden punkt, i nawet nie mrugała. – Modlę się jeszcze, aby odzyskał przytomność drugi kierowca, który wyleciał na nich z przeciwległego pasa. Bo jestem pewna, że Szymon celowo doprowadził do tego wypadku, chory bękart.

– Co pani takiego mówi? – Spojrzała na nią z uwaga i nie mogła uwierzyć własnym uszom. Być może przez tamtą przemawiały gniew, rozpacz, gorycz… Ale Szymon? Były mąż?… – Na pewno jest to dziwne, że Szymon akurat siedział za kierownicą samochodu z przeciwka, ale pani naprawdę dopuszcza myśl, że byłby w stanie dokonać tak bestialskiego, tak straszliwego czynu?

Obtarłszy ostatnią staczającą się łzę, kobieta spojrzała na Wielisławę uważnym i znaczącym wzrokiem. Nie. W nim nie było szaleństwa. Ani kropli. Podziwiała jej samokontrolę i opanowanie. Oczywiście, było jasne, że jest rozdarta wewnętrznie, że przeżywa utratę córki, ale coś niewidocznego utrzymywało panią Adelę z dala od bezmyślnych histerii. Być może, cała sprawa chowała się w małej cząsteczce Joanny, która oto w tych chwilach stacza prawdziwą batalię o prawo do życia.

– Dziewczynko moja, pamiętasz, jak źle zakończył się ich związek? Chłopak był bardzo urażony z powodu Piotra i niewierności Joasi. Ona nie przyjeżdżała do mnie właśnie ze względu na fakt, że Szymon mieszkał w domu obok. I oto w końcu przyjechała… i, – usta pani Adeli zadrżały w kolejnej próbie płaczu, – … i powrotna droga zakończyła się dla niej śmiercią. To wszystko przez niego. Jestem pewna, Wiko, to wszystko jego wina. Nie ma takich przypadków.

– Cokolwiek by to nie było, wyjaśni się do końca, obiecuję to pani. Jeśli jest winny, to z pewnością zostanie ukarany, ale nie przez nas – przez los. Czasami los jest o wiele bardziej sprawiedliwszy, niż najbardziej sprawiedliwy wyrok praworządnego sądu.

I to była czysta prawda. Jak poranna rosa na trawie, jak uśmiech dziecka. Wolno wzięła głęboki oddech przez nos, uspokajając nerwy, dlatego, gdyż od ciągłego płaczu już dzwoniło w głowie, a oczy i nos były opuchnięte, a i palce nieustannie drżały. Oddechów trzeba było więcej. I najpoważniejsza trauma – zasmucona, wyczerpana i zagubiona pani Skórowska, która przekazywała swą tęsknotę wyrazem oczu.

Między obiema paniami zapadło na krótko milczenie, ale było ono wygodne. To, można by rzec, coś takiego, jak jakiś dziwny mechanizm ochronny: jesteś cicho i myślisz, że ból jest na zewnątrz, a nowy nie może przeniknąć do środka. Takim milczeniem zapieczętowuje się głęboko w głowie wszystkie swe myśli i uczucia, nie pozwalając im się wydostać, bo jeśli tak by się stało, będzie się wyczerpanym i bezbronnym. Straci się mur, który przedziela duszę, ale w tym samym czasie, nie pozwala duszy opuścić granic własnego ciała. Oczywiście, to błędna, ślepa uliczka, ponieważ milczenie nie uśmierza bólu. Ani wewnętrznego, ani zewnętrznego. Ani własnego, ani cudzego. Cisza tylko pogarsza udręki, ale czasem, chce się właśnie tak milczeć i zapewniać sobie bezpieczeństwo tymi dziwnymi mechanizmami obronnymi.

– Pani Adelo! – Zawołał ktoś po lewej ich stronie i, w niebieskim chirurgicznym fartuchu i czapce na głowie, w korytarzu pojawił się Patryk. – Och, Wika… i ty tu jesteś? Tak mi przykro…

– Co z moją wnuczką? – Niecierpliwie spytała kobieta i podniosła się na nogi. Wielisława także wstała razem z nią chwytając i silnie przytrzymując panią Skórowską za rękę.

– Z wnuczką wszystko dobrze, – westchnął chłopak i uśmiechnął się ciepło, wlewając w obie kobiety tak potrzebną teraz nadzieję i ufność w nadchodzące, kiedyś lepsze dni.

„Jak dobrze! Zrobię wszystko, co w mej mocy, aby wyrastała szczęśliwie.” – Od tego pomysłu jeszcze bardziej Wielisławie zadrżały usta, gardło zacisnęło się, a do oczu napłynęła nowa fala łez.

– Byłem obecny przy operacji jako stażysta, i poproszono mnie przekazać, że życie noworodka nie jest zagrożone. Teraz dziewczynka jest przygotowywana do przeniesienia na oddział intensywnej terapii, a mężczyznę, jej ojca, już przeniesiono na zwykły oddział. Jedyne, czego teraz można się jeszcze obawiać, to czy przy wybudzeniu odzyska w pełni świadomość. Mężczyzna bowiem doznał poważnego wstrząśnięcia mózgu… Więcej informacji, niestety, póki co, nie mam.

Patryk westchnął, uśmiechnął się ponownie, ale tym razem ze smutkiem i spojrzał na Wielisławę. „Znów to jego spojrzenie. Ponownie w nim ten żal…” – Uzmysławiała sobie… I znowu to uczucie ucisku w klatce piersiowej i pragnienie, aby odwrócić się i uciec.

– Kiedy będę mogła zobaczyć moją córkę? – Pani Adelina mocniej ścisnęła rękę Wielisławy nieświadomie powodując u tej ostatniej dyskomfort i lekkie skrzywienie twarzy, którego jednak starała się nie okazać. – Nie obchodzi mnie, w jakim jest ona teraz stanie, chcę ją zobaczyć. Muszę ją zobaczyć, rozumie pan?

Napięcie narastało i było widać, jak u rozbitej z żalu matki, ze złamanym sercem, wyczerpują się ostatnie zasoby nerwów, ostatnie pokłady wytrwałości i cierpienia.

– Tak. Zobaczy ją pani za chwilę. Zaprowadzę panią, ale tylko panią. Niestety, wybacz Wiko, ty musisz tu zostać… – i zmrużył oczy, jakby doznawał poczucia winy za brak możliwości obejścia surowych przepisów.

Rozumiejąc procedury szpitalne – Wielisława kiwnęła z akceptem głową. Była nawet zadowolona z takiego rozstrzygnięcia. Bała się, że w przeciwnym wypadku jej wytrzymałość psychiczna mogłaby niekontrolowanie spaść do zera.

– Pani Adelo… Czy jest pani gotowa? Musimy udać się do windy.

– Tak, oczywiście – uwolniła rękę Wielisławy i krzywo się uśmiechnęła. – Zobaczymy się na pogrzebie, droga. Obowiązkowo zadzwonię do ciebie, jak tylko postawię wszystkie pytania, dobrze?

– Czy mogłabym pani w czymś pomóc? Organizacji ceremonii lub…

– Nie, Wielisławo, muszę przejść przez to sama, – i pani Skórowska pogłaskała ręką po jej policzku. – Chciałabym, abyś stała się częścią naszego życia, a nie z żalu. Obiecaj mi, że nie zapomnisz o nas, dobrze?

Wielisława wzdrygnęła się i utkwiła wzrokiem w pani Skórowskiej, która odwróciwszy się ruszyła z Patrykiem do drzwi windy. Patryk odwrócił się do niej dokładnie trzy razy. Jego zaniepokojenie można było odczuć niewerbalnie, tylko na poziomie uczuć, i od tego robiło się jej jeszcze gorzej. Miała wrażenie, że ktoś na górze postanowił włączyć przycisk „replay” i pośmiać się do rozpuku nad łamiącym się sercem. Zapominając, że przecież pewnego dnia, zostało już doszczętnie przełamane.

– Obiecuję … – szepnęła chyba już tylko do siebie i rozejrzała się.

Samotność paraliżowała i rodziła niewymowne pragnienie wydostania się z tego miejsca jak najszybciej. Samotność tę czuła całym ciałem, dosłownie: namacalnie. Wokół było niemało ludzi, ale stojąc w tym korytarzu – z jasnym sztucznym światłem, czuła się jakby była jedynym człowiekiem we wszechświecie. Nikt nie zwraca uwagi na dziewczynę stojącą po środku korytarza, płaczącą po cichu, z zapadłymi ramionami i o bezosobowym wyglądzie. Dlatego, bo, niestety, takich ludzi, jak ona – jest tu dużo więcej.

Niepewnie drepcząc najpierw w miejscu, w końcu odwróciła się wolnym krokiem skierowała w stronę windy. Drugie piętro, pierwsze, parter… Chwilę później uderzenie w twarz świeżego, acz ciepłego wiatru. Na parkingu z wyłączonym silnikiem posłusznie czekała niebieska Honda, połyskując refleksami południowego słońca. Edi ze złożonymi rękoma na kierownicy spokojnie patrzył na nią przez przednią szybę, a w jego wzroku odmalowywała się tylko milcząca akceptacja dla cudzych cierpień. Jak zwykle swym wzrokiem przezierał ją na wskroś i wiedział, że ona Wielisława ma już szczerze wszystkiego dość.

Rozejrzała się wokół, przekroczyła wąską jezdnię i usiadła na siedzeniu pasażera, ukradkiem spoglądając na Ediego. Nie chciało jej się rozmawiać i była mu wdzięczna za to, że nie musiała się mu tłumaczyć z tego głośno. „Być może pokrewne dusze naprawdę istnieją? To tak jakby się znało człowieka całą wieczność i oboje dopełniali się wzajemnie całymi sobą” – pomyślała.

– Zajedziemy do ciebie, abyś mogła wziąć jakieś swe rzeczy, a za dwie godziny już będziemy w moim domku na wsi, – mężczyzna uruchomił silnik i wyjechał z parkingu, wolno włączając się do ogólnego ruchu. – Tam poczujesz się lepiej, zobaczysz.

– A co z pogrzebem? – Zapytała ochrypłym głosem, nie odwracając wzroku od przewijającego się krajobrazu za oknem.

– Pojedziemy tylko na jedną dobę, Wielisławo, nie ma więc się co martwić, – zatrzymał się na czerwonym świetle i odwrócił w jej stronę. – Kiedyś ja również tam doświadczyłem trudnych momentów w życiu. Zdążysz wrócić do domu na czas, nie martw się. Obiecuję!

Wielisława uśmiechnęła się smutno, pokręciła głową i przygryzła dolną wargę, walcząc z kolejnym przypływem burzliwych emocji. Prosta i bardzo ważna prawda olśniła świadomość i wymierzyła jej kolejny nieoczekiwany cios. Pod żołądek. Wyrzucając z siebie ostatni dech powietrza i resztką sił wykrztusiła:

– Nie mam gdzie mieszkać… Już nie.


Rozdział 18

Domek okazał się być bardzo wygodnym, przestronnym i dobrze utrzymanym. Salonik z kominkiem, z dwoma regałami książek, fotelem i miękką kanapą znajdował się na lewo od wejścia, a po prawej – nieduża kuchnia z drewnianymi meblami. Jeszcze bardziej po prawo – maleńka sypialnia. Edi rozpalił ogień w kominku i usiadł razem z nią na beżowej narzucie z długim włosiem, głowę odrzucając do tyłu i opierając o plecy kanapy.

Siedzieli z dala od ognia, ale niemal od razu poczuli rozlewające się po pokoju ciepło a żółtawe światło momentalnie wytworzyło w duszy iluzję spokoju. Iluzję, dlatego bo nawet spokój wciąż bolał. Wielisława milczała przez całą drogę i nie chciała przerywać swej cichości, choć przecież od niej wcale nie robiło się lepiej. Po co w ogóle zaczynać rozmowę, skoro wiesz, do czego doprowadzi?

– Dzielnie się trzymasz, Wielisławo, ale to wszystko na marne, – Edi uniósł głowę znad oparcia kanapy i spojrzał na nią. – Wiesz, psycholog ze mnie marny, ale słuchacz, podobno, całkiem znośny. Porozmawiaj ze mną.

Zagryzła policzek od wewnątrz, skrzywiła się i pokręciła głową, obserwując taniec języków złoto-czerwonego ognia.

– Jeśli się zmuszę, to będzie tylko gorzej, – mruknęła ochryple i zakaszlała, przydając głosowi wiarygodność. – Milczę nie z powodu utraconego dachu, a dlatego, że tego potrzebuję. Już stawałam wobec śmierci i mogę powiedzieć, że… czasem milczenie jest koniecznością. Jeszcze nie miałam okazji, aby opowiedzieć ci o swojej przeszłości, i to chyba nawet lepiej. Gdybyś wiedział trochę więcej, twoja opinia byłaby teraz przepełniona współczuciem i zrozumieniem. Podobnie jak u wszystkich, którzy posiedli tę wiedzę.

Edi wzruszył ramionami, odwrócił się do niej całym ciałem i siadł w pozie „lotos”.

– Więc opowiedz mi, Wik, mamy w zapasie niemal dobę. Jeśli jest to tak ważne, zaklinam się: nie będzie z mej strony „żadnego współczucia” – i uniósł obie ręce i uśmiechnął się promiennie. Od tego uśmiechu w jej piersi rozpłynęła się wzruszająca czułość i zachciała się odwzajemnić tym samym. – Potrafię utrzymywać zaklęcia w ryzach, w przeciwieństwie do twoich przeczuć.

W pokoju panował półmrok, a Wielisławie nadal trudno było zdecydować się na zwierzenia. Wpatrując się w swe palce czuła na sobie wyczekujące spojrzenie i z rezygnacją westchnęła.

– Na pewno uznasz mnie za szaloną, – zaczęła prawie szeptem – ale kiedy zginęli moi rodzice, niemal dokładnie rok temu, zaczęłam nienawidzić wszech-ogólnych, tych pełnych empatii, tych wiecznie troskliwych i troszczących się o mnie pseudo-przyjaciół. Miasto jest małe, a sprawa za jakiś czas, w konsekwencji, ograbienia naszego domu była głośna, więc… rozpoznawali mnie i użalali się nade mną prawie wszyscy. I nie zdziw się, jeśli wkrótce zacznę kichać i kaszleć o miłosierdzie dla mnie, jak alergiczka. Stadium duszności mam już za sobą.

Usiadła wygodniej i zamknęła oczy, wsłuchując się w trzask pni brzozowych. Za oknem zawiewał wiatr, ale brak ludzkich osad w najbliższym sąsiedztwie i brak o tej porze letników powodował, że czuli wokół siebie absolutną ciszę i pustkę. Taka samotność zdawała się być rzeczywiście ozdrowieńczą a nawet konieczną. Ratowała od histerii… choć, być może, od histerii ratowała ją nie samotność i brak ludzi, lecz  odwrotnie – czyjaś obecność. Ediego?

– Poczekaj, głośna sprawa wypadku, grabieży domu, prawie rok temu… w tym twoim małym mieście… Oho! No tak, ty masz na nazwisko Osmańska?

– Tak, Osmiańska,

Zielone oczy Ediego rozszerzyły się z zaskoczenia i pochylił się do przodu. Spojrzała na niego z niedowierzaniem i z nastroszonym wzrokiem, ale potem przypomniała sobie jego zawód i uspokoiła się. Wszak każdy dziennikarzyna nie mógł być w owe dni z jej życiem na bakier.

– Wielisława Osmiańska. No, oczywiście! Sierota, która została bez środków do życia i renty. Tak, tamte wydarzenia, rzeczywiście, odbiły się szerokim echem w mieście, i tylko fotografię córki niespecjalnie zapamiętałem. Och, tak… teraz rozumiem, dlaczego wszyscy wtrącali się w twoje życie i prześcigali się w żałowaniu…

– Wtedy wszyscy chcieli mi powiedzieć, jak jest im „żal”, ale kogo lub czego dokładnie – to już nie określali. A to mnie, a to rodziców, a to za ich własne życie, w którym jest potrzeba przejawiać współczucie do nieznanego człowieka, tylko z szacunku dla nieszczęść  innych. Wydawało się dla nich ważniejsze, aby wyrzucić siebie i wrzucić we mnie ich słowa i pójść sobie dalej, bez oglądania się wstecz… – dłoń Ediego położyła się na dłoni Wielisławy i ścisnęła ją w geście wsparcia. – Ale potem wszyscy zapomnieli. Bach! I w jeden piękny dzień, potrzeba współczucia znikła. Nikt, oprócz Joanny nie wiedział, jak było mi parszywie i źle, i w chwilach, w których inni przechodzili już do porządku dziennego – ja wciąż cierpiałam. Nikt nie domyślił się, że nie potrzeba mi było litości i współczucie, a potrzebowałam choćby najprostszego wsparcie. Gdyby nie Joasia… Boże, jak mi jej brakuje…

Tama, która od kilku godzin starannie powstrzymywała jej łzy – pękła i rozsypała się w stertę gruzu. Płacz stopniowo przemienił się w histeryczny szloch, zaczął dusić swą intensywnością i cały ból, który gromadził się w środku, wyciągał niszczycielski sztorm. Sztorm, który zmiatał wszystko na swej drodze, ogłuszał i sprawił, że serce zaczęło bić w wariackim tempie. To był punkt zwrotny. To było ostateczne przyjęcie jej „pieprzonej” rzeczywistości jako jedynej i nie do uniknięcia.

Nie było już sensu, aby przekonywać się, że wydarzenie przejdzie obok, nie dotykając swymi ostrymi krawędziami jej serca. Błędnie myślała, że nie jest możliwym załamać się z powodu tego samego przeżycia dwukrotnie. Jest możliwe! Wystarczy, że idzie się  koleinami starych ran i nakłada na nie nową warstwę cierpienia, rozpaczy i smutku. Zakrywszy twarz rękoma nerwowo drżała i czuła, jak zbliża się atak paniki. Dziwne, że ta aż tak bardzo się spóźniła…

Powietrza zaczęło brakować w katastroficznej ilości, pod mrużącymi się powiekami rozpływały się niewyraźne wielokolorowe błyski a płacz zamieniał się w ochrypły oddech. Otworzyła oczy i zaczęła nieprzytomnie chwytać powietrze, jak ryba wyjęta z wody. Edi schwycił ją w ramiona, odwrócił do siebie, i ujął w swe dłonie jej twarz.

– Co z tobą, moja dziewczynko? Co się dzieje? Oddychaj, słyszysz? Wieluńko… Oddychaj! Po prostu oddychaj!

– Pa… paniczny a… atak, – szepnęła, sapiąc i dławiąc łzy. Jej usta drżały, oczy z przerażeniem biegały po pokoju, nie demontując wyposażenia, a puls wystukiwał w czaszce urywający się, szybki rytm.

– Wszystko dobrze, kochanie, wszystko dobrze, – Edi przysiadł się bliżej i gładził jej policzki. – Po prostu trzeba się uspokoić, słyszysz? Po prostu powtarzaj za mną i oddychaj. Wdech i wydech, znowu wdech i znowu wydech. Wdech i wydech…

Nie pamięta, jak długo Edi próbował doprowadzić ją do zmysłów. Nie pamięta, co do niej mówił i jakim tonem. W jednej chwili, po prostu, poczuła na swych ustach jego usta i wstrzymała oddech… Nikomu w tym życiu jeszcze nigdy nie dane było pomóc jej pocałunkami. Najprawdziwszymi, najbardziej delikatnymi i pełnymi czci pocałunkami, od których zamiera dusza i płuca przestają działać w dotychczasowym reżimie. Edi odsunął się i spojrzał na nią ciepłymi oczami.

A ona spokojnie już oddychała… Zapomniała o wszystkim i oddychała, jak kilka sekund wcześniej i nie dostawała zadyszki w ogóle.

– Lepiej? – Zapytał i otrzymawszy milczące kiwnięcie w odpowiedzi, wstał, biorąc ją na ręce.

Za chwilę byli w małej sypialni. Na dworze już ściemniało i tylko księżyc, który lśnił przez jedno ono – rozświetlał wnętrze na tyle, na ile był w stanie

– Powinnaś się przespać… – Edi położył ją na łóżku, wyciągnął koc z szafy, okrył ją a sam siadł z tyłu za nią. Świadomość jego obecności jak nigdy dawała jej poczucia bezpieczeństwa i takie niezbędne w tej chwili wsparcie. – Będę obok. A ty, kochana, proszę, zaśnij!

W dzwoniącej i czystej ciszy, jej prawie nieme łzy zdawały się wciąż być zbyt głośnymi. Nie mogła ich powstrzymać, tak jak nie mogła wyrwać z pamięci rozpromienionego uśmiechu, miedzianych włosów i niebieskich oczu Joanny, podobnych w kolorze do cennego topazu. Wspomnienia będą przynosić każdego dnia ból i nie ma znaczenia, że za każdym razem będzie boleć od nowa. Ważne jest, że dzięki temu będzie mogła zbliżać się do ludzi, którzy ją opuścili i czuć fantom ich obecności. Tak! Zdecydowanie chce zapamiętać wszystkich, bez względu jakimi przyjdzie okupić to cierpieniami.

Gdy sen stopniowo nakrywał jej świadomość przezroczystym, kojącym całunem, zdążyła się jeszcze przyłapać na ostatniej i bardzo dla niej ważnej myśli:

„Okazuje się, że nawet mało znana osoba może zostać najbliższą, już od pierwszych sekund znajomości… Nie ma reguł… Nie jest to przeciwwaga dla życiowych porażek i szansa na normalność?”

 Wielisława – lista rozdziałów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *