Rozdział 3
Młody człowiek – Patryk Trazom, patrzył na nią swymi pięknymi kasztanowymi oczyma i jeszcze mocniej przycisnął ją do siebie krzepkim objęciem. Jego ciemne włosy ledwo postrzegalnie powiewały na wietrze, a płatki śniegu pozostawiały na nich swój krystaliczny blask. Tej nocy była gotowa zrezygnować z magii i uwierzyć w nią na powrót. Dlatego, że zaznać szczęścia po raz pierwszy od pięciu lat – to przecież magia. Tym bardziej zaznać go w przededniu Wielkiejnocy. Bo teraz inni bliscy jej ludzie nie mogą obejmować jej równie silnie i czule. Nie mogą patrzeć z takim ciepłem i radością w oczach. Po prostu nie mogą być obok. Po prostu dlatego, że ich więcej nie ma…
– Pat! O kurczę! Naprawdę wystraszyłeś mnie na zabój! – Krzyknęła, lekko uderzając go w ramię, a potem ukryła twarz w jego szerokim torsie. – Od kiedy jesteś tu, w tych naszych Starych Babicach?
– Dziś wieczorem rozpakowałem swe torby i natychmiast udałem się do mojej błękitnookiej dziewczyny ze świątecznymi życzeniami, – nieco cofnął się, aby spojrzeć w jej twarz, – nic mi nie opowiesz? Twoja mama szaleńczo kochała ten dom, dlaczego go sprzedaliście?… Otworzyła mi drzwi jakaś ufryzowana stara kobieta i powiedziała, że dawni właściciele już tu nie mieszkają. Na szczęście przypomniała sobie, gdzie pracuje Jaśka i przespacerowałem tutaj, aby prosić o twój numer. Zmieniłaś go i nic mi nie powiedziałaś?
– Joaśka…
– Co Joaśka? – Uniósł brwi, zdziwiony.
– Moja przyjaciółka, która pracuje w barze ma na imię Joanna, nie Jaśka – I przetarła zmęczone oczy, i zaczęła w myślach zliczać roztapiające się na jego ramieniu śniegowe płatki, od czasu do czasu dotykając je palcem.
Nie może uwierzyć, że on nadal o niczym nic nie wie. Chociaż, co tu się dziwić? Jest mało prawdopodobne, aby jego rodzice uznali za stosowne opowiedzieć mu o wszystkim i nie daj Boże! odciągnąć go tym samym od zajęć na berlińskim uniwersytecie medycznym. Jest pewne na dwieście procent, że gdyby dowiedział się o śmierci jej matki i ojca, od razu rzuciłby się z powrotem, aby wesprzeć ramieniem biedną dziewczynę… Zaprzyjaźniła się z nim, gdy miała dwanaście lat.
W ów wściekle gorący sierpień przeniosła się z rodzicami z małych Słubic do równie małych Starych Babic, za to do całkiem przytulnego mieszkania i już następnego dnia zaprzyjaźnili się z niezwykle sympatyczną rodziną państw Trazom. Bardzo szybko znalazła z nim wspólny język i nie zauważyła, jak zaczęli spędzać ze sobą prawie każdy wolny czas. Cieszyli się wspólnymi piknikami, grillem, kolacjami a czasem nawet wspólnie spędzanym świętami. Osobiście jej przyjaźń z ich mądrym i przystojnym synem była intensywna, ale nie za długa. Trzy lata później, osiemnastoletni podrostek wyjeżdżał dalekobieżnym autobusem na podbój słynnej berlińskiej uczelni kształcącej narybek lekarski. Facet, który marzył o zostaniu sławnym kardiochirurgiem, opuścił rodzinne miasto i, jak sądziła, nigdy już nie wróci. A tu, dziś, proszę…
– Ej! Nadal czekam na odpowiedź, zapomniałaś, o co spytałem? – Patryk skierował na nią swe oczy i próbował złapać jej błądzący gdzieś daleko wzrok.
Ależ chciało jej się teraz gdziekolwiek uciec. Nie oglądać się. Od tych ciągłych pytań i współczuć. Jeśli opowie mu wszystkie wydarzenia z ostatniego roku, to zepsuje święto nie tylko sobie.
– A musimy teraz o tym mówić, Pat? Szczerze powiedziawszy, zamiast tego wolałbym przywitać się z moją miękką poduszką, – i poprawiła czerwony beret i z poczuciem przewinienia podrapała czubek swego nosa, – moja głowa jest jak nadęty balon, jeszcze kilka słów i eksploduje. Proszę, zlituj się dziś nade mną.
Za plecami usłyszała stłumione kroki i ledwo słyszalny kaszel.
– Ledwo co odstawiłem samochód na sąsiednie podwórko, a ciebie już zaaresztowano. Wiedziałem, że nie można pozostawić tak cennego obiektu bez opieki… – Odwróciła się na dźwięk znajomego głosu i zapomniała o oddychaniu, – wszystko w porzo, Wielisławo?
Edi patrzył nieufnie, jakby przygotowywał się do ataku. Jakby, w obronie przed ewidentnym niebezpieczeństwem, które w tym momencie chwacko trzymało ją za talię. „Wdech, Wiko, no już! – przymuszała się w myślach, – Weź oddech, inaczej serce się zatrzyma”.
– Tak. Wszystko w porzo, – uleciały z niej słowa na jednym tchu i pospiesznie uwolniła się z rąk Patryka.
Nawet się sama zastanowiła, dlaczego? Boi się o tamtego zazdrość? Szaleństwo… To święto zaczyna nabierać poważnego pędu. Wariackie obroty, mówiąc ściślej.
– Moja oferta wciąż aktualna. Jeśli zmieniłaś zdanie, to…
– Nie zmieniałam, – zaskakując swego od niedawna poznanego znajomego, krępującym wzrokiem spojrzała na przyjaciela. – Wybacz, ale obiecałem dotrzymać towarzystwa w to magiczne święto temu zasępionemu mężczyźnie. Przyjdź jutro na stację i porozmawiamy o wszystkim, dobrze?
Jej strategiczne posunięcie w celu uniknięcia rozmowy na przykre tematy, można uznać – zwieńczone zostało sukcesem. Rozczarowany Patryk przygryzł wargę, rozglądając się wokół. Nie bała się go obrazić, bardzo wątpiąc, czy w jego nobliwej głowie były sprecyzowane jakiekolwiek plany na dzisiejszy wieczór, w jakiś sposób, rzecz jasna, odnoszące się do jej osoby. To przecież Patryk Trazom – ulubieniec dziewcząt z dobrych domów, wyraźnie już bardziej dojrzały i jeszcze bardziej cholernie atrakcyjny, niż z okresu dzieciństw. Po znerwicowanym podrostku nie zostało w nim już ani ryski. Miękkie linie twarzy stały się teraz bardziej męskie, z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, a do tego doskonała, wypielęgnowana skóra i melodyjny głos. Dwadzieścia punktów na dziesięć. U takiego na pewno jest na rozkładzie niejedna szlochająca za nim panna, która tylko czeka na obiecany telefon. To właśnie cały Pat. Książę i poeta w jednym.
– Nie ma sprawy, Wik. I tak miałem jeszcze w planach odwiedzić kilku przyjaciół – poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się słodko, – zaskoczę do ciebie po obiedzie, okay? Zostawisz mi swój nowy numer komórki?
Podał jej telefon, a ona posłusznie wpisała mu odpowiedni numer. Gdzieś pod żebrami zwijało się w kłębek nieprzyjemne uczucie, jakby rozmowa nie skończyła się tak, jak by tego chciała. Właśnie oto przekazała Patrykowi bez słów, za rzecz oczywistą, że jej historia nie mieni się kolorami tęczy i nie przyniesie szczęścia, gdy ją usłyszy… Ta opustoszała ulica i święto Wielkiej Nocy – to nie najlepsze miejsce ani czas na takie historie. Smutne historie, które zawracają do bolesnej przeszłości. Wolała przemilczeć ją tego dnia i spróbować szczęścia z intrygującym nieznanym mężczyzną, który nie będzie jej pytać o rodziców… Wierzy w to.
– Uważaj na siebie – szepnął jej do ucha Patryk i, gdy pocałował w policzek, tak jak to zwykł był czynić jeszcze przed wyjazdem na studia, zamknęła oczy. Podobnie jak zwykła była czynić tak w tamtych czasach.
Pat zniknął za rogiem zostawiając ją samą z bardzo tajemniczą i jakąś taką nierealną męską zjawą. Jak nazwać motyle w żołądku, które stukają swymi skrzydełkami o jej wnętrze? Jak nazwać miły ból w klatce piersiowej, który przemawia do serca i powoli ścieka dokądś do dołu? Być może to po prostu romantyczne przeczucia, emocje i oczekiwanie czegoś niecodziennego – i wszystko to razem zmiksowane na koktajl?
– Myślałam, że sobie poszedłeś, – próbowała te słowa ubrać w pretensje, ale zabrzmiały jak zwykła prawda.
„Niech to szlag! – dorzuciła w myślach. – Teraz on pewno sądzi, że usprawiedliwiam się z powodu niewinnego spotkania i rozmowy z najlepszym przyjacielem. Świetnie! Ten Edi zjawił się mimo wszystko dość niespodziewanie i wziął mnie za rękę, by przeprowadzić przez pustą ulicę na drugą stronę. Byłam zaskoczona nieoczekiwanym kontaktem, ale sama nie wiem: ze strachu? Z ekscytacji? Jeśli między tymi pojęciami mieści się coś pomiędzy, to to będzie z pewnością…”
– Chcę ci pokazać jedno miejsce, gdzie magia Wielkiejnocy i prawda łączą się we wspólnej bajce, – puścił jej rękę, zapalając papierosa, – byłaś kiedykolwiek na tutejszym cmentarzu?
„On chyba żartuje. Nie, chyba – na pewno! Nie ma takich przypadków!”
– Jeśli zaraz jeszcze powiesz, że masz tam ukryty zakątek, stuknę się w to metalowe ogrodzenie, – i wskazując palcem na ogrodzenie po prawej, klęła los za to, że odbiera jej nawet taką maleńką radość, jak ta stara przystań dla jej skołatanych myśli, na wyłączność.
Jej zdaniem – to jest po prostu nie fair. Myślała, że miejscowe legendy o duchach i złych klaunach skutecznie odstraszają innych ludzi od tego pięknego miejsca. Mężczyzna, który szedł przed nią po wąskiej alejce, zatrzymał się gwałtownie i, chcąc nie chcąc, „zaparkowała” na jego plecach.
Odwrócił się do niej i uniósł brew. Bóg! No, wyglądał jak Bóg. Wyglądał tak atrakcyjne, że była gotów zatrzymać na nim swój wzrok po wieczność. „Nie, on jest zdecydowanie z innej planety. Złych klaunów? Serio?” – Sarkazmu w jej myślach było więcej niż wystarczająco. „Boże, jak ja lubię wymyślać sobie obawy!”
Tymczasem Edi potrząsnął głową i jakoś tak czymś jakby rozczarowany uśmiechnął się.
– Dlaczego mnie tam prowadzisz? – Wyrwało się jej gwałtownie, zanim zdążyła ugryźć się w język. Cóż… Myśli jawnie wyprzedzały rozum. – Znam bardzo dobrze ten cmentarz, nie ma tam nic niezwykłego, oprócz wygodnych pustych ławeczek, – I urwała, zdając sobie sprawę, że brzmi to dość dwuznacznie. – Nie! To nie to, co myślisz! I w ogóle… zapomnij!
– Boisz się mnie? – Jego oczy znów stały się delikatne, zwiewne, nierealne. Szczególnie, w przyćmionym świetle lamp ulicznych. Jak można byłoby się kogoś takiego bać?
– Nie wiem, a powinnam?
– Na pewno cię nie skrzywdzę. Zresztą, dzisiaj mamy Wielką Sobotę.
Edi uśmiechnął się i ruszył znów w swym kierunku. Być może czekał, że pójdzie za nim bez zaproszenia i wtedy będzie miał pewność, że to jest jej świadoma decyzja.
– Znaczy, od wtorku powinnam się ciebie obawiać?
Wędrowała za nim patrząc na połyskujący pod stopami śnieg. Ponownie ostre hamowanie i ponownie na przestrzeni ostatnich pięciu minut jej czoło musiało przywitać się z jego kamiennymi plecami. Konieczne trzeba by udzielić rady facetowi, aby wcześniej wydawał jakieś ostrzeżenia przed nieoczekiwanym przystankiem.
– Skąd taki wniosek? – Tym razem jego twarz była pełna zdumienia.
„Niech zgadnę, pewnie, teraz dokonał analizy poziomu mojej inteligencji” – pomyślała.
– Mówiłeś, że mnie nie skrzywdzisz, bo dzisiaj jest Wielka Sobota. Tak więc, jeśli rozumować logicznie, to od wtorku staniesz się automatycznie zły. Czyż nie? – Starała się nadać swej twarzy nieczytelny wyraz, aby ukryć przed jego oczami oznaki intensywnego myślenia.
Edi podrapał się po głowie ponownie i wziął ją za rękę. Ciekawe, serce może wybijać aż taki rytm, który teraz odzywa się w jej uszach? – Nigdy nie przypuszczała… Wydaje się, że zrywa się do panicznego ataku lub zadławienia tsunami tęczowych emocji. Jak ostatecznie? Jeszcze nie zdecydowała.
– Dziwna jesteś, – powiedział i tak jak wcześniej znów patrzył przed siebie, – ale wiesz co? To cholernie rajcuje.
Być może za taką frazę mogłaby go całować do śmierci i nawet umrzeć w jego silnych ramionach. Wewnętrzny głos zamruczał w jej głowie, podśpiewując jakieś słodkie melodyjki a twarz pokrył zadowolonym uśmiech. Tak, ten mężczyzna potrafi mówić kobiecie odpowiednie słowa. Co do tego – była już przekonana. Po dwakroć.
Rozdział 4
Nawet nie podejrzewała, że może tu być tak piękne. Jeszcze piękniej niż w zwykłą noc. Absolutnie. Naprawdę bajkowo. Widok na girlandy wielkanocnych ozdób dekorujących nieodległą ulicę dosłownie zapierał dech: błyszczały setkami pasemek i kolorów, jeden po drugim, w chaotycznym korowodzie blasków. Siedzieli na ławeczce alejki, na niewielkim wzgórku, a przed ich oczami roztaczał się, oprócz widoku na ulicę i kopułę kościółka, widok na kilkanaście prywatnych posesji. Śnieg prawie nie pokrywał ich dachów, topił się gdzieś w połowie drogi upodabniając żywe malownicze przed nimi obrazki do świątecznych pocztówek. Ciemność gęstniała w pobliżu szarych chmur i bezradnie rozpraszała się w migotliwym świetle latarni. Aż oddech zanikał od oglądania tego hipnotyzującego oczy piękna. Była wdzięczna Ediemu za to, że Wielka Sobota przestała być dla niej smutnym świętem wspomnień. Jeden mały drobiazg, który nie kosztował nawet przysłowiowej złotóweczki, ocalił ten zwykle katastrofalny dla niej wieczór.
– Często tu przychodzisz? – Spojrzała na Ediego, który tymczasem w zamyśleniu przebierał palcami.
– Nie. Zawędrowałem tu przypadkiem, rok temu, w tym samym dniu, jak dziś.
„Być może nadszedł czas, aby ustalić tradycję wielkosobotnich spotkań na cmentarzu?” – pomyślała. Jej serce stukało ciszej niż kiedykolwiek. „Czyżby on naprawdę był aż tak samotnym? Jaka kobieta w tym głupim świecie wypuściła takiego człowieka pozwalając, aby tak siedział na zimnej ławce?” Patrzyła na jego profil, który wydawał się po prostu boskim, i po raz pierwszy nie wiedziała, co powiedzieć. Współdzielić jego smutek, czy powiedzieć, że jeszcze na pewno znajdzie się ta, która go uszczęśliwi? Rozum szybko odwiódł ją od złego przedsięwzięcia i zmusił do kapitulacji. Poddała się.
– Zwykle przychodzę tutaj, aby być z dala od wszystkich żywych – powiedziała prawie bezgłośnie patrząc na przejeżdżające sporadycznie w oddali samochody, – choć to dziwne, bo ostatnio, po prostu robię wszystko, aby być sama. Po co mi to?
Przysunął się bliżej dotykając teraz jej ramienia. Ten niewinny dotyk odezwał się w niej milionami igieł, przesuwającymi się po skórze i wiele mówił. Mówił o tym, że „wpadła w sidła”. Na całego.
– Według mnie czasem cisza jest konieczna, aby złapać unisono, – i uważnie spojrzał w jej oczy – no wiesz, unisono w harmonii z wewnętrzną ciszą.
Wie o tym. Gdy w umyśle zastój, podczas gdy wszystko wokół hurtem cieszy się życiem, chce się znaleźć coś, co przydaje spokoju i pogody. „Powiedziałam mu już, że jest z innej planety?… jakby nawet tak – to warto powtórzyć te słowa!”
– Tak… Jeśli by trzeba można by jednym zdaniem opisać cały rok mojego istnienia, – i odwróciła oczy mając nadzieję, że w ten sposób nie dojrzy w nich jej naiwnej miłości i podziwu.
– A w życiu! Nigdy nie uwierzę, że taka dziewczyna, jak ty może być dobrowolnie samotną! – i zmarszczył swe grube brwi pokazując gniew, – jeśli to prawda, to faceci są idiotami. Szczerze! Jak można było pozwolić ci świętować Wielką Sobotę z obcymi psami i wystygniętymi ziemniakami z cebulą? – Szczyt cynizmu!
– Sam powiedziałeś, że jestem dziwna. – I podniosła oczy w kierunku ciemnego nieba.
Starała się nie okazywać swej słabości i zdenerwowania. Nie chciała mu powiedzieć, że to ona sama odprawiała z kwitkiem niejednego faceta, którzy przedstawiał się jako książę na białym koniu, choć w rzeczywistości nie dostawał nawet do konia.
– No tak. Ale jeszcze powiedziałem: że mnie cholernie rajcujesz, jeśli pamiętam…
Chyba właśnie w tej chwili w jej głowie przegrzał się ostatni bezpiecznik. Być może akurat w chwili, gdy Edi lekko osunął krawędź jej kołnierza opływając gorącym oddechem po jej szyi. Bez pocałunku, bez cienia wulgarności. Po prostu – gorący oddech który przybywał ostatnim gwałtownym impulsem powietrza z jego płuc.
– Nie wzięłaś szalika, a robi się chłodno, – szepnął jej do ucha, przesuwając dłonią po plecach.
Nie, ostatni bezpiecznik przegrzał się właśnie teraz. Pocałunek nie kazał na siebie czekać i rozpoczął swą nieśmiałą drogę zaczynając od policzka. Edi powoli przemieszczał usta, jakby w obawie przed jakimś uszkodzeniem. Jakby milczeniu pytając o zgodę. I udzieliła jej chowając do kąta wszystkie swe święta zasady o trzech randkach. Ukrywając w ciemnościach umysłu wszystkie ostrzeżenia. Chciała tylko poczuć się być potrzebną, pożądaną i piękną. Chciała wierzyć, że nawet jednorazowe spotkanie może być nieśmiertelne. Edi doskonale całował. Delikatnie podtrzymując podbródek wpijał się ustami w jej usta łagodnie i równomiernie, pozostawiając słodki smak na języku. Ona – Wika – śmie postawić tezę, że tak całują tylko arcymistrze-wirtuozi. Właśnie tak, jak zrywane przez wichurę dachy. Jak ma ona ponownie włączyć świadomość i oderwać się od jego ust? Jak ma przezwyciężyć pragnienie, z którym nie zamierza walczyć? Co zrobić, jeśli stopniowo ogarnia kogoś gwałtowną namiętność, doprowadzając krew do wrzenia? To było takie słodkie, że jej zahamowania starły się na proch. Była oczywiście świadoma tego, co się z nią działo, gdy przekręcała klucz w zamku i gdy z łapczywym oddechem łowiła jego nieskończone łaski.
Dokładnie pamięta swe słowa, kiedy powiedziała, że salon jest tuż za korytarzem. Jego palce zręcznie rozpinały guziki jej białej koszuli a pocałunki delikatnie pokrywały szyję, obojczyk i po chwili opuszczały się już do piersi ścierając ostatnie krople jej samokontroli. Zdjął sweter, ukazując doskonały tors, który chciałoby się lizać, jak pyszne lody. Nigdy wcześniej nie doświadczała tak silnego pragnienie. Nigdy wcześniej, nie zatracała panowania tak łatwo, mając nadzieję, że zawłada nią taki mężczyzna, jak on. A on – złapał ją właśnie pod biodrami i delikatnie położył na łóżku, nakrywając swym gorącym ciałem. Wydawało się, że za chwilę spali ją swym żarem. Że nie przetrwa pod jego pieszczotami, że nie będzie mogła więcej patrzeć mu w oczy, po takim szczerym uniesieniu. Ale powstrzymywać się – to była ostatnia rzecz, której chciałaby na tym świecie. „Do diabła z moralnością!” Chciała zakończyć to święto tak, aby miała o czym wspominać przez cały przyszły rok…
Kiedy jęki głośno zaczęły wyrwać się z piersi, on – ostrożnie tłumił je pocałunkami, zmuszając do leniwego wydychiwania przytłaczających emocji. Stonowane drżenia coraz bardziej przechodziły w wyrazisty, wzmocniony rytm, wybijając z głowy ostatnie myśli. Jej oczy przesłaniała zasłona przyjemności, a zęby wpijały się w silne męskie ramiona. Oddawała się całkowicie, zabierając ze sobą swego rycerza bez reszty. Chciała krzyczeć, ale wydawała jedynie słodkie jęki, pieszcząc coś mu szeptem prosto do ucha. Poruszając się zgodnym rytmem, zapominając o ostrożności przybliżali się do szczytu rozkoszy. Edi silnie ścisnął jej włosy, odrzucając głowę do tyłu, podstawiając swym ustom bezbronną szyję. Zaczął przygryzać jej delikatną skórę, pozostawiając na niej grube ślady, jako pamiątki po sobie.
Wymawiał jej imię, gdy ciało eksplodowało ogniem. Wymawiał w pełnym brzmieniu. A ona – rozpuszczała się w jego głosie. Namiętnie. Również w pełni…
– To było szaleństwo… – wszystko, co zdołała powiedzieć, głaszcząc go po wciąż naprężonych plecach i relaksując się w jego ramionach.
Edi uśmiechnął się, nakrywając ich lekkim kocem, bez żałośnie zrzuconym na podłogę w momencie nieświadomości.
– Zgadzam się, mi też się podobało, – przycisnął ją mocniej do siebie i wdechnął zapach jej włosów, – jeszcze bardziej mi się spodoba, gdy obudzę się rano obok ciebie, chyba że masz coś przeciw?
– Nic przeciw. Nie mam…
I nieważne, że zna ledwie jego imię… I nieważne, że tak szybko uległa pod jego naporem… Ważne, że ona też chciałaby się jutro obudzić. Obok niego.